Spotkanie nad wodą

Tytułem wstępu ...
Staram się w najbardziej oszczędnych słowach wprowadzić Was w klimat tego spotkania. Nie ma tu barwnych ilustracji, fotografii, by nie narzucać Waszej wyobraźni, prostych i gotowych skojarzeń. Jest postać Kolegi po muchowym kiju, który prowadzi Was, w bardzo osobiste i wrażliwe postrzeganie nie tylko wędkarstwa, przełożone na słowa opowieści ...

Feniks

Prawda, że niemożliwie długo wstaje listopadowy dzień? Wypełnia się kleistą wilgocią, odkładając się przenikliwym chłodem w każdej cząstce ciała. Niewielu znam ludzi, którzy tak naprawdę lubią listopad - ale to czas wielkich zmian! Zdarzają się dni pełne słońca i blasku kolorowych liści, najczęściej jest jednak gorzej. Przytłacza szarość deszczowo-mglistych przestrzeni, nastraja refleksyjnie. To także miesiąc jak żaden inny pasujący do pamięci o tych, co już od nas odeszli i tylko intensywność barw kwitnącej chryzantemy jest niczym wyzwanie rzucone wyblakłemu słońcu. Na przekór, z nadzieją i z wiarą. Dlatego też uciekam w te swoje łowy jak nigdy - częściej wyrywając chwilę po chwili zachłannej codzienności.

Popatrz - jesienna woda jest ciemna, wydaje się bezdenna, hipnotyzuje swoim spokojem. Wyostrzając zmysły do nadwrażliwości. Wokół - bezkresna cisza. To teraz rejestrujesz każdy szmer zeschniętych traw, każdy jęk wody uderzającej o kamienie... w napięciu oczekujesz wielkiej chwili (...marzeń?) To taki prastary zew, który sprawia, że czujesz się niemal w skórze bohatera powieści Londona, który gdzieś tam pośród śnieżnej przestrzeni Dalekiej Północy zmagał się z żywiołami natury.

Listopad to dziwny miesiąc ... Codzienne słońce wyrzuca swe różowe palce, ale tak, że nawet wiatrowi brakuje oddechu, a może to tylko ja jestem zmęczony jak ziemia jesienią? To takie dziwne. Deszcz w szybach błyszczy. Moknie w latarniach. Skołowany marudzi w rynnie. Gubi się i plącze w mroku kałuży... a już jutro, pojutrze nabrzmieje w pąkach i być może wyrośnie pierwszym zielonym listkiem. Wczoraj spotkałem człowieka, który nauczył się jeść deszcz... Powiedział, że to nie takie trudne... że to lata praktyki, systematycznego połykania łez. Był zdenerwowany. Wypalił papierosy i poszedł cierpieć za miliony. Cóż mogłem mu powiedzieć - podałem tylko lustro, aby mógł też popatrzeć za siebie. Muszę nauczyć się stawać obok, inaczej uduszę się fałszem ideałów ... Tak to wszystko takie dziwne. Nawet z zakątków pokoju wypełza tęsknota... w imadełku kolejnej muszce urosły skrzydełka. W końcu wyfrunęła ścieląc szlak wspomnień, tkanych każdym uderzeniem serca.

No i idę.
Trochę śmiesznie wyglądam z muchówką zamiast z parasolem, ale we mnie żyję - wiarą i rozkwitającą nadzieją z każdy krokiem. Już słyszę kuszący szept RZEKI, odmawiającej godzinki po wyglansowanych kamykach czasu, która tak zazdrośnie strzeże swoje skarby. Pozory ciszy i spokoju. Ale właśnie tam wciąż trwa walka o życie. Ostateczna. W tym świecie nie ma półśrodków i wyjść ewakuacyjnych. Może, dlatego właśnie ten świat jest taki fascynujący? Ileż to myśli rodzi się w głowie w drodze na łowisko... Dziś jednak bez zadyszki, bez parcia na zadanie. Spacer. Harmonia z ulotną chwilą listopadowego dnia. Wyłowić własnych parę chwil w ten czas zaspanego zegara. Muszki w wodzie. Staram się nie zagęszczać sekund, niech trwają, niech żyją jesiennym oddechem rzeki. Prowadzę głęboko, leniwie jakby od niechcenia. Muskają dno. Żyją iluzją życia. Łatwy kąsek w chłodnej otchłani pustki. Drażnią lipienie. Pierwsze drgnięcie sznura i podrostek po chwili uwalnia się z bezzadziorowego haczyka. Zmieszany przepada w ołowianej wodzie. Świadomie mijam bystrza. Na płani parę kleni daje się oszukać... nic ciekawego, standard dwudziestocentymetrowy.

Ale to właśnie na rzece każdy ma swoje miejsca spotkań, wspomnień, zwycięstw i porażek. Magiczne. Tam serce bije inaczej. Mój zakręt też taki jest. Po przejściu kaskady i rumowiska głazów nurt wycina półki w łupkowej strukturze brzegu. Głębia nagle przechodzi w płytkie przelewy, rozlewając się szeroko na trzy odnogi, odpoczywa, po chwili ściśnięta zboczami wrzyna się pośród skał w długi głęboki zakręt. W jego połowie sterczy poprzeczny podwodny próg niewidoczny nawet podczas niżówki. Miejsce obfitości. Bardzo czepliwe, trudne. Nie wiem, dlaczego akurat tutaj, ale tu zawsze są ryby, piękne ryby. Wchodzę głęboko, czuję jak żelazna obręcz lodowatej wody ściska mi brzuch. Szukam wygodnego i pewnego oparcia dla stóp. Dopiero teraz czas na wędkę. Zmieniam przypon, muchy... ile to już razy skowyt duszy znaczył kolejną porażkę, gdy ryba była prawie na wyciągniecie ręki.

Tu zdarzyć zawsze może się wszystko. Pierwsze rzuty nieudane. Nie wychodzi.
Czuję, że muchy idą za wysoko. Schodzę parę kroków z nurtem. Kolejny rzut i wreszcie muchy układają się... ale nadal pusto. Zmiana nimf. Delikatne branie i przynęty grzęzną bezpowrotnie. Wracam na poprzednie miejsce. Nowa nadzieja tli się cieplejszym płomykiem. Pogoda się zmienia. Nadchodzi mgła, snuje się niczym lawa po zboczach, rodzi mżawkę. Świat ciemnieje. Ołowiana rzeka jakby zastyga. Wreszcie rzuty zaczynają wychodzić. Ignoruję brania drobnicy. Czekam spięty do ostatniego kłębka nerwów. Kolejna zmiana przyponu i much przynosi pierwsze ładne branie. Opór nie zaskakuje. Ryba idzie głęboko, ale już wiem, że to jeszcze nie to. Podciągam mocniej, łukiem ok. 40 cm brzana schodzi w stronę brzegu. Imitacja ochotki mimo bezzadziora tkwi głęboko. Wypuszczam ją. Jest dobrze. Kolejne rzuty jednak nie przynoszą brań.

Wychodzę z wody. Łyk gorącej kawy i papieros pomagają. Wiatr ściele zeschnięte liście. Górami przewalają się śnieżne chmury, widzę bielące się zbocza. Zimna mżawka. Wszystko się klei. Jeszcze łyk kawy i wracam. Podchodzę powoli. Staram się. Mżawka przetykana pierwszymi płatkami śniegu. Kolejne przeprowadzenie much nad progiem i zacięcie w tempo przynosi upragniony opór. Lekko odpuszczam, aby ryba przeszła nad zaczepami. Schodzi, wyginając muchówkę, prze ku dnie, czuje się bezpieczna. Sznur prowokuje ją do tego i pomaga... na nic wygięta w pałąk muchówka! Wiem, że nie mogę jej dopuścić do kłębowiska korzeni, trzymamy się na dystans. Wiem, że ryba odpuści, muszę tylko przeczekać, cierpliwie. Nie mogę prowokować jej agresji, nic na siłę! Odzyskuję inicjatywę, co denerwuje rybę, staje się nerwowa, ruchy są coraz gwałtowniejsze, wie, że traci grunt pod płetwami. Chcę wymusić, aby walczyła także z nurtem... ale ona chytrze wpływa we wsteczne prądy... czuję jak przypon ociera się o coś...może korzeń? głaz?. Wchodzę głębiej do lodowatej wody. Żelazna obręcz ściska piersi... linka jednak uwalnia się, ryba dla odmiany rzuca się do ucieczki z nurtem. Staram się ją zatrzymać na granicy wytrzymałości przyponu... a ryba nadal robi co chce! W dodatku w moich oczach rośnie z każdą zagęszczoną sekundą ... Prawie legenda, o której opowiada się całe życie! ... Siła nurtu jest jednak ogromna, wracam powoli na brzeg, wlecząc rybę za sobą i tylko wiotki przypon trzyma przestrzeń żywiołu między nami. Wreszcie jest - klejnot ołowianej rzeki. Rajski ptak. Feniks.

Lipień z rozpędu ląduje w podbieraku. Piękny jakby żywcem przeniesiony z czasów dzieciństwa. Kiedyś chleb powszedni - dziś relikt rogu obfitości. Dobre 40 cm wędkarskiego szczęścia! Wiem, że dobiega kresu swej drogi. Niech, więc dalej żyje swoim życiem. Wypuszczam bez żalu. Odpływa i jakby na pożegnanie rozwija swoja piękną płetwę rozsypując tęczę. Znów cisza ołowianej rzeki, padające płatki śniegu. Ponury listopad a w sercu - słońce! Życie! Mówi się, że listopad przynosi wiatrem melancholie, pustkę i najdziwniejsze myśli. Ja kocham listopad, kocham każdą chwilę, pożeram zachłannie jakby to miała być ostatnia chwila mojego życia. Przecież słońce jest w nas od zawsze, świadomość słońca.

Wiem, że ponura listopadowa chwila unaocznienia śmierci tłamsi, dusi, wyje wichrem po strzępach codziennej pogoni za własnym ogonem... Ale czy naprawdę trzeba się jeszcze ścigać? Przecież płaci się za to bardzo słono, najczęściej ostatecznością spalonego mostu. Chwile - takie okruchy jak dziś - to wtedy czuję jakbym miał sen w ramionach, to właśnie wtedy uśmiech rozpisuję na raty, choć za oknem jesień taka słotna, to właśnie wtedy na nowo odzywają stare daty i mogę przejść nad codziennością do początku słów.

Kazimierz Żertka
Cieszyn