Tańczący z rybami



Były to czasy przedpotopowe a raczej przed - neoprenowe gdy stanie w bezruchu w późnojesiennej wodzie nie należało do przyjemności. Jednak by spotkać tamte lipienie wypadało się z tym pogodzić i przyjąć ryzyko kataru stulecia. Rzeka w tym miejscu była rozlana, płytka, nurt przyspieszał, jednak woda pod brzegiem porośniętym wyższymi trawami zdecydowania zwalniała. Było to płytkie miejsce, zaledwie kilkanaście centymetrów wody między lustrem a dnem i bardziej przypominało to fragment łąki okresowo zalewanej a raczej podtapianej przez rzekę. Jesienne, wyższe stany wody tworzyły z tego miejsca uskok brzegu lub małą, płytką zatoczkę, nie dłuższą niż kilka metrów zakończoną dużą kępą traw łamiącą pod kątem prostą linię brzegu. To było miejsce moich spotkań z lipieniami.

Pojawiały się regularnie, prawie o stałej porze, bardzo późnym popołudniem, choć wcześniej nic nie świadczyło o ich obecności. Zwykle stawałem pośrodku szeroko rozlanej rzeki, dobrą godzinkę przed planowanym spotkaniem i po wykonaniu kilku rzutów próbnych w kierunku opisanego brzegu, puszczając linkę przed siebie miałem czas obserwować spory fragment rzeki i czekać. Nie zbierały, nie oczkowały, nie dawały żadnych sygnałów brania z powierzchni a mimo to byłem pewien, że tam są i za chwilę się zacznie … Widok gdy zgłaszały swoją obecność był niesamowity i niezapomniany. Pod brzegiem na tej płyciutkiej wodzie nagle pojawiały się ich płetwy grzbietowe wystające ponad powierzchnię wody jak płetwy rekinów. Dorodne sztuki kłębiły się na powierzchni kilku metrów brzegu, zwykle przy kępie trawy i miałem wrażenie, że trącając ją pyskami zrzucają sobie rojące się tam maleńkie chruściki. Obserwowanie tego tańca lipieni było fascynujące, płetwy to pojawiały się to znikały pod powierzchnią, by za chwilę wynurzyć się w innym miejscu. Ryby mijając się nawzajem, pozwalały nieco znieść się prądowi , by niemal w tej samej chwili podpłynąć kilkanaście centymetrów w kierunku rzecznego pastwiska.

To było właśnie moje kilka minut …

Teraz już wystarczyło tylko podać w to miejsce maleńką suchą, bezjeżynkową muszkę i pozwolić jej leciutko ponieść się zwolnionym nurtem w kierunku środka rzeki. Czasem zbierały ją natychmiast gdy dotknęła powierzchni wody, czasem po kilku centymetrach a nawet metrach jej wędrówki, ale zawsze zdecydowanie z impetem, dając pole do pewnego zacięcia. Odwiedzałem to miejsce regularnie co kilka dni i zawsze rytuał ten się powtarzał, dając okazje do lądowania zwykle kilku pięknych lipieni. W tym miejscu mógłbym historię już zakończyć, ale … nadszedł dzień kiedy się nie pokazały.

Czekałem na nie długo, nieprzyzwoicie długo, licząc że tylko zmieniły swoją porę, ale na próżno. Zwiedziony, zziębnięty, posłałem muchę w ostatnim akcie desperacji w umówione z lipieniami miejsce. Muszka spłynęła może metr od tego stanowiska i nagle solidne szarpnięcie linki rozgrzało emocje. Wiedziałem, że to nie lipień, czułem że to piękna silna ryba, która równie łapczywie zebrała muszkę. Potokowiec, może tęczak, niecierpliwość, ciekawość, gonitwa myśli gdy ryba jeszcze zapierała się w nurcie. Do ostatniej chwil trzymała mnie w niepewności, nie wywalając się nad wodę, żadnych skoków, młynków tylko parcie w sobie obranym kierunku, tak trudna do powstrzymania na delikatnym zestawie. Koniec, to jeszcze kilka odjazdów nadal nierozpoznanego ciemnego grzbietu, pierwszy i ostatni młynek przed podbierakiem i lądowanie. Uniosłem ją nad wodę wreszcie mogąc poznać mojego przeciwnika. Zaskoczenie, zdziwienie, radość gdy w siatce podbieraka ukazał się dorodny pstrąg źródlany. 45-cio centymetrowy samiec o marmurkowym, oliwkowo - zielonym ubarwieniu zakończył sezon lipieniowy tamtego roku. Kolejne dni przyniosły deszcze, rzeka zmieniła swój charakter, opisane łowisko zalała wysoka woda, nadeszły morzy i pora oczekiwania na kolejny sezon. Odwiedzałem to miejsce w kolejnych latach, o tej samej porze dnia i roku, ale już nigdy nie spotkałem tak żerujących lipieni. Dane mi było później łowić duże lipienie, naprawdę duże i waleczne, ale takich emocji jak te dziś opisane, nie zastąpiły mi nawet kardynały.

Poniżej skromna i cicha bohaterka opisywanych spotkań z lipieniami … sucha muszka.
W tym miejscu winien jetem małe uzupełnienie. Choć z nazwy, rodzaju użytych materiałów oraz prezentacji na pływającej lince jest to mucha sucha, jednak nigdy jej nie osuszam w podczas jesiennych połowów. Pozwalam jej figlować tuż pod powierzchnia wody, lub natychmiast lekko poddtopić w miejscu spodziewanego stanowiska ryby. Imituje ostatnie, jesienne tchnienie chruścika, który poddaje się nurtowi rzeki ...



Haczyk # 16, 18
Tułów: maska zająca
Skrzydełka: CDC