Wypada się przedstawić


Przestrzeń wirtualna, zwykle skłania nas do przyjęcia dwóch postaw. Pierwsza to pełna anonimowość, gdzie prawie bezkarnie możemy wygłaszać wszystko i do wszystkich, nie zważając na kulturę i konsekwencje jakie wynikają ze słów i poglądów jakie głosimy. Zwykle w takich sytuacjach przyjmujemy mocarne pseudonimy, tzw. niki, nasze adresy mailowe są ukryte i tylko numer IP świadczy nieco o naszej identyfikacji. Postawa druga, to pełna jawność naszych danych , wizerunku i postaci na tle środowiska, z którym się identyfikujemy. Jesteśmy osobami znanymi, rozpoznawalnymi nie tylko z twarzy i nazwiska, ale też z tego co robimy, jaka jest nasza wiedza faktyczna i dokonania. W takim przypadku zwykle cechuje nas kultura wypowiedzi, jak i rzetelność głoszonych treści opinii oraz poglądów.

Jednak dzisiejsze z Wami spotkanie będzie zupełnie inne. Blog funkcjonuje od miesiąca, w tym czasie doczekał się ok. 10.000 odsłon, zatem wypada się przedstawić, szczególnie, że taka forma wypowiedzi zobowiązuje do pewnego rodzaju szczerości i jawności autora. Zatem … na imię mam Artur, lat 52, urodzony w Gdyni, gdzie spędziłem pierwsze 42 lat życia. Dalszą część życia, aż do dnia dzisiejszego spędziłem w Wejherowie, gdzie sąsiedztwo rzeki Reda, skłoniło mnie do wędkarstwa muchowego, którego jak wynika z wyliczeń, historia ma zaledwie lat dziesięć. Wędkarsko wychowałem się i ukształtowałem nad Sanem w Dynowie i od tamtych czasów, tykała we mnie bomba zegarowa z opóźnionym zapalnikiem pod nawą Rzeka. Z domu rodzinnego mojego ojca, widać było most na Sanie, na który biegłem co rano popatrzeć na stojące pod nim świnki, brzany oraz klenie, bolenie rozganiające stadka uklejek i jelczyków, wokół ostróg mostu. Nad sanem spędziłem najpiękniejsze chwile dzieciństwa i wakacji, zawsze w całości poświęcane na wędkowanie.

Choć byłem dzieckiem, później nastolatkiem w grupie zaprawionych w boju miejscowych wędkarzy stanowiących liczną rodzinę, to zawsze z dumą i wytrwałością starałem dotrzymać im kroku. Wędkowanie w Sanie w tamtych czasach to przesiadywanie nad jego brzegami kilka dni z rzędu w prowizorycznych szałasach, spanie na posłaniu z traw i palenie ogniska drzewem, które rzeka niosła. Łowienie świnek a szczególnie brzan, tak walecznych, którym nie wiele ryb potrafi dorównać. Pisze o talach sześćdziesiątych i początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy San był tętniąca życiem rzeką a ryba stała na rybie. Czekać trzeba było tylko nieco deszczu, by tracona i wyższa woda rozbudzała w rybach amok żerowaniaTamte czasy, tamte ryby, sprzęt i warunki wędkowania zrodziły twardość i odporność na wszelkie niewygody i niedostatki, dając mi dziś możliwość spędzania dni czy tygodni na wodą bez względu na warunki pogody, ekwipunek, czy zasobność portfela.

Jak wielu z Was, przez kolejne lata przeszedłem długą wędkarska drogę, pełną przygód, sukcesów i porażek, na wszelkiego typu łowiska i z udziałem wszelki metod wędkowania, by ostatecznie zatrzymać się ponownie nad brzegami rzeki, tym razem z wędką muchową w dłoni.


Jak widać początki były skromne, również sprzęt i ekwipunek, ale jeszcze dziesięć lat temu rzeka wybaczała wszystko, brak muchowego doświadczenia, niewłaściwie dobrane sznury muchowe, czy pierwsze muchy własnoręcznie wiązane. Rzeka była dzika, odludna, piękna i obdarzała rybami nawet muchowych nowicjuszy. W tamtych czasach moim nieodłączny towarzyszem wędkarskich wypraw, był wyżeł „Kajetan”, dla mnie po prostu Kajtek, który zwykle cierpliwie czekał na brzegu rzeki, choć bywało, że osobiście sprawdzał, co tam u mnie słychać. W jego towarzystwie, bezpiecznie zapuszczałem się w rozległe trzcinowiska, nabijałem kilometry brzegami mniej znanych i rozpoznanych rzek czy jezior. Spokojnie zasypiałem przy ognisku, nie martwiąc się o siebie, sprzęt, czy zapasy.



W moim przypadku wybór sprzętu wędkarskiego nie jest dyktowany modą czy pogonią za nowinkami, ale wyznawaniem zasady ” Jeśli jesteś biedny , kupuj rzeczy drogie”, choć bardziej tą zasadę odniosłem do pozostałego wyposażenia niż do wyboru wędziska i a tym bardziej kołowrotka. Poszukiwania sprzętowe zakończyłem na  relatywnie starym modelu Sage XP oraz kołowrotku Orvis, uznając, że do końca życia spełnią moje oczekiwania. W obu przypadkach nie jest to wybór przypadkowy, poprzedzony licznymi próbami innego sprzętu, choć nie z najwyższej półki. Wędzisko w klasie AFTM 5 długości 9' i dobrany do niego kołowrotek, dają mi komfort połowu nimfą, mokrą czy też suchą muchą. Małe streamery też pracują na tym zestawie właściwie, choć rzadko na nie łowie, uznając streamera za komplikowanie sobie życia wobec możliwości sięgnięcia po spinning. Zdecydowanie większą uwagę przykładam do kolekcji linek muchowych, od pływających, przez intermediate , do tonących w różnych klasach, preferując przy tym firmę Cortland. Jednak za rzecz najcenniejszą uznaję własnoręcznie wiązane muchy, jako klucz do sukcesu i wędkarskiego spełnienia.



Rodzina ciągnie mnie za uszy, by wrócić do Gdyni a ja, jak Koziołek Matołek zapieram się całym swoim jestestwem, by tego nie robić. Piękne miasto, w którym spędziłem wiele lat życia, pewnie ciekawsze od wielu innych naszych miast, ale nie ma tam rzeki. Ciągle czuje jej niedosyt i raczej gotów jestem przesunąć swoje obecne domostwo o kolejne pięćset metrów w jej kierunku, niż ruszyć się gdziekolwiek indziej. Wtedy pierwsze odprowadzenie linki muchowej do tyłu, mógłbym już wykonać w kapciach i pidżamie, trzymając w drugiej ręce kubek gorącej, porannej kawy. Muchówkę zabierałem do pracy, by pod nieobecność szefa wykonać choć kilka rzutów na trawniku przed firmą. Moja jaskinia, zawalona jest wszelkiej maści sprzętem wędkarskim, który od lat obrasta kurzem, bo nie jest muchowy. Opuszczam rzekę, staje w drzwiach domu i zastanawiam się o co to zrobiłem, przecież dzień jeszcze długi. Może jakaś grupa wsparcia, terapia 12 kroków, o ile krok pierwszy będzie w kierunku rzeki.
Dzień bez imadełka?
 - Kochanie kolacja na stole ...
 - Za chwile, dokończę jeszcze muszkę i co … jem zimną jajecznicę, choć i tak lepsza niż zimny bigos.
  - Kochanie film się zaczyna ...
 - Za chwilę, nie mogę teraz puścić skrzydełka i co … jak się skończył, zabili go czy uciekł ?. Zaczynam odnosić wrażenie, że moja lewa ręka przekształca się w kołowrotek, prawa rośnie, chudnie i przybiera kształt muchowego wędziska. Zamiast włosów rosną mi pióra a ciało pokrywa się rybią łuską. Czekam jeszcze chyba tylko chwili, aż wyrosną mi skrzela i zanurzę się w rzece by łowić sam siebie. To jakiś obłęd, jak to przerwać ... ???. To proste, jutro idę na ryby