Czas na muchowanie


Kolejny dzień nad brzegami Redy, zapowiadał się wyjątkowo atrakcyjnie.
Już poprzedniego wieczoru przestał sypać obfity śnieg a słupek termometru zatrzymał się rano na - 5 stopniach C.
Słońce chowało się za ołowianymi chmurami i taki też kolor miała podniesiona woda rzeki.
Zrobiło się tajemniczo i kusząco a każdy fragment rzeki sugerował obecność troci.
Wiatr ustał całkowicie i mimo braku słońca i ujemnej temperatury zrobiło się ciepło a jedynym przewidywanym mankamentem, miały być zamarzające przelotki wędziska.
W takiej scenerii zameldowała się dość znaczna grupa wędkarzy, jednak nie na tyle duża, by stworzył się tłok a wędkowanie było mało komfortowe.
Szybko jednak okazało się, że będzie to trudny dzień do połowu, ponieważ brzegi rzeki zasypane były grubym kożuchem świeżego śniegu i poruszanie się stromymi na tym odcinku skarpami, stało się lekkim koszmarem.
Sporo czasu zajęło wędkarskim butom, wydeptanie nowych ścieżek i stanowisk w śnieżnej ponowie a zajęcie to było na tyle męczące, że większość nie zdecydowała się na dalekie zapuszczanie się brzegami, od miejsca parkingowego.
Jednym słowem wędkarze zatrzymywali się na długi czas nad jedną miejscówką, próbując znaleźć sposób na troć, zmieniając woblery i błystki zamiast stanowiska.
Zawiodła też metoda przytrzymywania przynęt w upatrzonym miejscu nurtu, bo szybko okazało się, że podniesiona, pośniegowa woda wypłukała ogromne ilości zielska ze stawów i osadników pobliskiej hodowli pstrąga tęczowego.
Woblery pracowały zaledwie kilkanaście sekund, po czym nabierając na kotwiczki i stery wszelkiego rodzaju śmiecia, przestawały spełniać swoją funkcję.
Wszystkie te okoliczności spowodowały skupienie się wędkarzy na stosunkowo niewielkim odcinku rzeki, okupujących oba jej brzegi.
W tych warunkach łatwo było obserwować zmagania wszystkich zgromadzonych i śledzić ewentualny kontakt z trocią.
Mimo wytrwałości i kilku ładnych godzin próbowania wszelkich przynęt i metod odnalezienia się w tych warunkach, nikt nie uświadczył kontaktu z rybą a jedynie honor trociarza nakazywał trwać do końca na swoich stanowiskach, w nadziei chyba na cud.
Wytrwałość tą nagrodziła rzeka tylko jednemu z napotkanych Kolegów, gdy wreszcie po wielu godzinach posadził na kiju rybę.
Po dość długim holu, raczej na pstrągowym niż trociowym sprzęcie, okazał się nią być pstrąg tęczowy ok 50 cm., jednak sądząc po barwach i kształcie, to też kolejny uciekinier z hodowli, który może spędził nico życia w rzece.



Zatem kelta, srebrniaka ani tęczaka morskiego, ani widu ani słychu, przynajmniej na opisywanym odcinku Redy, czyli poniżej jazu.
Schodzący z rzeki wędkarze mimo minorowych min, nie tracili optymizmu na nadchodzące kolejne dni sezonu a snute teorie o rychłym spływaniu kelta, który rzekomo zatrzymał się w górnych odcinkach rzeki i jeszcze nie bierze, dodawały otuchy i nadziei.
Jak widać każdy sposób jest dobry i każda choćby mało prawdopodobna sugestia, by ponownie zameldować się nad wodą.
Nie ma jeszcze weekendowych wieści z dolnego odcinka, gdzie można było spodziewać się srebrniaka, ale ze względu na ograniczenia czasowe, nie prędko się tam wybiorę.
Pozostaje mi do dyspozycji łowisko jak wyżej i czas chyba przeprosić się muchówką i włączyć ją obok spinningu do arsenału środków połowu.
Szczególnie, że ostatnimi dniami zapłaciłem bolesne frycowe w postaci licznych woblerów pozostawionych w nurcie rzeki.
Przyszedł czas na odkurzenie pudeł ze materiałami muchowymi, tych do których od wieków nie zaglądałem ze względu na kolorowe piórka, jakże nie przystające do lipieniowych much.
No cóż, jedni pogonią dalej z arsenałem woblerów, inni do sklepu by uzupełnić zapasy a ja biedny żuczek do imadła, wiązać tęczakowe streamerki …