Troć na początek i koniec dnia


Jak zwykle spóźniony nad wodę z racji domowych obowiązków, stanąłem nad brzegiem ostatni. Była to pora, gdy wszyscy wędkarze obłowili już początek odcinka i popędzili w dół rzeki, zatem ku mojemu zdziwieniu byłem sam. Do dyspozycji miałem atrakcyjny, choć już solidnie poranną porą przeczesany nurt i jakoś bez wiary zapuściłem tam wobler. Zaledwie w trzecim rzucie nastąpiło uderzenie ryby, choć niezbyt solidne, gdyż wobler akurat wpłynął w strefę martwej wody, tworzonej wirem poza ostrym prądem. Zacięcie było zdecydowanie spóźnione a ryba choć posadzona na kiju ruszyła początkowo dwa metry w górę rzeki, nie dając jeszcze wyobrażenia o swojej sile i wielkości. Dopiero nagły zwrot i dynamiczna ucieczka w dół, pozwoliła się przekonać co naprawdę uwiesiło się na końcu zestawu. Srebrniak ogromny, którego nie byłem w stanie zatrzymać.

Żyłka na solidnie dokręconym hamulcu, schodziła w niesamowitym tempie a mimo to ryba nadal parła z nurtem rzeki. Pozostało mi zyskać kila metrów schodzą po oblodzonych skarpach, dając jej jeszcze trochę pola do utraty sił. Brzegi poniżej nie dawał już szans na lądowanie i na nic moje zabiegi a pozostało jedynie dokręcić hamulec i tak ją zatrzymać. W tym momencie troć wykręciła solidnego młynka pod powierzchnią, pokazując swoją wielkość i niczym nie naruszoną siłę i wypięła się z woblera. Była naprawdę wielka, ale i nie chcę spekulować podając szacowany wymiar, po prostu kawał morskiego srebrniaka. Tych co jeszcze spali w okolicznych domach w pobliżu rzeki, z pewnością obudziło moje donośnie, męskie przekleństwo.

Tak zaczął się dzień i może dla innych, spotkanie z taką rybą mogło być zwiastunem następnych emocji, jednak dla mnie oznaczało to koniec wrażeń, bo jakie, inne mogły by je zastąpić. Honor trociarza nakazuje jednak pozostać nad rzeką, bo przecież każdy kolejny rzut może przynieść kontakt z rybą i mimo zawodu i rozczarowania i ja nad rzeką pozostałem. Dzień przebiegał monotonnie, by nie powiedzieć nudnie. Wokół co jakiś czas padały ryby, małe srebrniaczki i tęczaki a ja wypuszczałem woblery stale wracając myślami do porannych wydarzeń. Szukałem powodów przegranej a to mało zdecydowanego zacięcia a to tępych kotwiczek a to znów błędów w holowaniu i ostatecznie przyszło mi uznać, że nie zawsze wygrywa się z rybą.

Tak dobrnąłem do godzin przedwieczornych, gdy większość opuszczała o kiju rzekę i właściwie w geście desperacji zszedłem ze stromej skarpy na miejscówkę, którą już kilka razy w ciągu dnia obłowiłem. Stojąc tam powtarzałem sobie:
 -  to już ostatni rzut i kończę
 -  dobra, to już naprawdę ostatni
Tak za może piątym przyrzeczeniem, targnęło wędziskiem a pod krzakami gdzie zniosło wobler, zakotłowała się zacięta ryba Tym razem bez niespodzianek, choć jakie mogły by być po lekcji z poranka. Nieco więcej zdecydowania i srebrniak 56 cm wylądował na brzegu.
Tak więc jeden z kolejnych dni na Redą, zacząłem i zakończyłem trocią, szkoda tylko że nie w odwrotnej kolejności.