D - jak dorsz


Szwagrowski z dorszem 12 kg, podczas wspólnej wyprawy ...

Pisząc o Belonach, jako drapieżnikach krainy morskiego pstrąga powiedziałem A, zatem wypada użyć kolejnych liter z alfabetu, by opisać następną rybę zamieszkującą te wody, czyli Dorsza.  Dla wielu z Was, temat wyda się banalny, oczywisty i może nudny, z racji własnych doświadczeń z udziału w morskich połowach tego gatunku. Dorszowo – wędkarska turystyka kwitnie od lat na przybrzeżnych wodach Bałtyku a powszechna dostępność  dorszowych połowów, nie jednego skusiła. Z wypraw takich powstają liczne relacje, mini reportaże fotograficzne, choć zwykle ograniczają się w treści do tego ile, jakich i gdzie ryb złowiono oraz w jakim towarzystwie. Trudniej natomiast znaleźć opowieść, która wprowadzi potencjalnego amatora dorszowych wypraw, w szczegóły przygotowania sprzętu, przynęt, wyboru łowiska, łodzi, kutra czy na końcu szypra. Udana wyprawa jest sumą wyżej wymienionych a dobrze odrobiona lekcja przed wyjazdem na wybrzeże, zaowocuje nie tylko wędkarskim sukcesem, ale też satysfakcją z dobrze zainwestowanych i wydanych, niemałych pieniędzy.


Zacznijmy zatem od tego co tygrysy lubią najbardziej, czyli od wyboru przynęt, spinningowego sprzętu i od techniki połowu, chwilowo zapominając na czym w tym czasie będzie siedział nasz zadek, choć w przypadku wypraw dorszowych, nie jest to bez znaczenia. W tym miejscu opiszę tradycyjny, podstawowy zestaw oraz wynikającą z niego technikę połowu. Generalnie dorsz jest rybą głębin i strefy dna i tam go szukamy, czyli zmuszeni jesteśmy szybko sprowadzić tam ciężką przynętę a następnie podnieść ku powierzchni grubą rybę. Wędzisko, to blank o ciężarze rzutowym 150 – 300g, a parametry te wyznaczają kaliber pilkera, czyli dorszowej "błystki”. Długości spinningu , jak do połowu z łodzi, czyli 2,4 m do 3 m, zależnie od upodobań, ale pamiętać musimy, że przynętę opuszczamy i podnosimy praktyczne w pionie. Kołowrotek, klasyczny lub multiplikator, jednak solidny, odporny na morską wodę i pozwalający pomieścić 200 – 300 m, plecionki, rzadziej żyłki ze względu na jej rozciągliwość. W tej kwestii, przed laty zaufałem firmie Okuma i modelowi do połowów morskich Eclipz EZ 65 a do dzisiejszego dnia sprawuje się doskonale, zachowując pełna odporność na słoną wodę i nienaruszony mechanizm przekładni. Jest to jedna z propozycji pośród doskonałych morskich kołowrotków obecnie oferowanych, choć w tym miejscu przestrzegam przed zakupem tanich, lub bardzo tanich modeli, które zazwyczaj zostaną zmielone już na pierwszej wyprawie, szczególnie podczas nieprawidłowego z nich korzystania, o czym jeszcze napiszę.



 Dla porównania wielkości, zestawienie klasycznej Okumy spinningowej Salina SA 40, z morskim jej odpowiednikiem.

Przynęty to pilkery i przywieszki i tak odpowiednio: Jak już wspomniałem Pilkery, to rodzaj bardzo ciężkiej, wahadłowej błystki, jednak skonstruowanej do pracy podczas poruszania się głównie w pionie a szczególną do tego celu jest tzw. klamka, czyli łamany pilker widoczny na zdjęciu poniżej, dwa modele z prawej o wadze 200  -  250 gram ...   Również imitacje morskich ryb, jak widoczna z lewej, zwykle nieco lżejsze 120 – 180 g. Oczywiście arsenał przynęt jest ogromnie bogatszy, jednak nie lubię robić sobie mętliku w głowie i godzinami przebierać w sklepie i na łowisku w dorszowych smakołykach, zwykle ograniczając się do prezentowanych modeli.


Przywieszki to osobny temat, co do wyboru jak i zastosowania w znaczeniu - łowić z nimi czy bez. Róże są na ten tema zdania, ale też różne dni w nastroju dorsza, zatem często ich używam, szczególnie rozpoczynając penetrację nowego łowiska, jednak w przypadku braku ich skuteczności, zwykle powracam do wiązania tylko pilkera. W wyborze tych przynęt zwykle ufam firmie Exori, wybierając wzory i modele jak na zdjęciach. Producent ten oferuje także zestawy systemików hakowych do samodzielnego uzbrojenia np.. w twistery, lub wszelkie inne wynalazki. W tym miejscu pozostaje pole do popisu muchowych krętaczy przez możliwość wykonania własnych wzorów, jednak nic nie napiszę o ich potencjalnej skuteczności, bo jestem zbyt leniwy by motać dorszom świecidełka. Montując zestaw z przywieszką używamy potrójnego karabińczyka, aby dobrze pracował w wodzie oraz nie zrobił z naszego zestawu, przysłowiowy kogiel - mogiel, wiążemy je powyżej pilkera.



Bywają jednak sytuację, gdy ryby atakują jednocześnie pilker i przywieszkę i robi się niemały kłopot z wydobyciem z dna dorszowego dubletu, nawet gdy są to ryby 1 - 2  kilowe i tu zmierzamy do techniki klasycznego połowu.  W tym miejscu pamiętać musimy, że opuszczenie nawet  250 gramowej przynęty na głębokość  50 - 80 m jest normą, szczególnie gdy łowimy na wrakach. Już same podniesienie pustego zestawu z dna, to spory wysiłek a w przypadku uwieszonego na końcu dorsza  mamy wrażenie, jak byśmy podnosili z dna łódź podwodną.
Widywałem podczas wspólnego dorszowania, sterydowe karki osiłków, który już w drugiej godzinie pompowania zestawem, odpuszczali wywalając swe ciała na pokład w poszukiwaniu innych wrażeń, jak choćby promieni słońca. Jednak do rzeczy, czyli jak prowadzić zestaw …
Zwykle na łodzi, kutrze lub innej pływającej jednostce, panuje spory ścisk i stoimy ramię w ramię z sąsiadami. Ponieważ pierwsza faza połowu polega na szybkim opuszczeniu zestawu do dna, nie kombinujmy jak „koń pod górę” starając się być oryginalnym lub sprytniejszym od pozostałych w znaczeniu np. wykonania typowego rzutu spinningowego, lub wyboru bardzo nietypowej wagowo przynęty. Jednym słowem, otwieramy kabłąk kołowrotka i pilker sunie do dna w pionie. W takiej sytuacji wszelkie odstępstwa od rytmu jakim poruszają się wędkarze oraz wyżej opisane kombinacje, zawsze prowadzą do splątania zestawów z sąsiadem, czasem na tyle dokuczliwe, że trzeba wszystko odcinać i wiązać od podstaw. Bywa, że zabiera to tyle czasu, ile pobyt na wybranym przez szypra łowisku a dodatkowym utrudnieniem sprzyjającym zaplatania, jest dryfowanie łodzi a więc poruszanie przynęt również w płaszczyźnie poziomej. Zwykle na dorszowych jednostkach panuje obyczaj a raczej praktyka rozpoczynania połowu na sygnał dźwiękowy syreną lub dzwonkiem, oznajmiający, że łódź ustawiła się nad miejscówką i pilkery w dół. Podobnie koniec wędkowania w danym miejscu, oznajmia sygnał dźwiękowy i należy bez ociągania zwijać zestawy z wyjątkiem sytuacji gdy akurat holujemy rybę, o czym głośno i stanowczo informujemy szypra. Wróćmy jednak do początku, pilkery posły w dół i tu zaczyna się robota …

Prowadzenie błystki to nic innego jak dość dynamiczne, skokowe podrywanie pilkera, w pierwszej fazie wykonywane przy samym dnie w zakresie 0.5 – 2, m , czyli tyle ile daje nam zasięg rąk unoszących szczytówkę, później nieco wyżej i tak kilka umownych pięter wody.
Nawet nowicjusz, dość szybko złapie ten rytm, już po krótki czasie oswajając się wagą zestawu i będzie w stanie wyobrazić sobie, cóż takiego wyczynia ten kawał żelastwa przed oczami potencjalnej ofiary. Połów szczególnie skuteczny na wrakach, czyli dosłownie podczas obławiania zatopionych morskich jednostek, z ostatnich dziesięcioleci historii Bałtyku. Takie stanowiska doskonale znają morscy przewodnicy i chętnie tam zabierają wędkujących, bo zwykle metalowa, podwodna konstrukcja stanowi doskonałe siedlisko dla dorszy. W takich miejscach często dochodzi do zaczepienia kotwiczki pilkera o fragment podwodnego złomu i tu moja rada jak uwolnić zestaw. Nie ciągniemy na siłę, bo zawsze urwiemy linkę, natomiast warto dość mocno naprężyć zestaw i przytrzymać w takiej postaci dłuższą chwilę. Nawet niewielkie falowanie łodzi wraz z nami, powoduje na dole ruch pilkera w pionie w górę i w dół, a to często pozwala samoczynnie uwolnić się z zaczepu.

Gdy penetracja strefy przydennej nie przynosi rezultatów, możemy przenieść w/w zabiegi w wyższe partie wody, by na koniec spróbować parometrowego opadu przynęty, który często bywa równie skuteczny. Branie dorsza, to dziwne uczucie, bardzo różne od tego znanego nam z klasycznych połowów spinningowych. Zwykle nie czujemy wyraźnego uderzenia a raczej coś w rodzaju zatrzymania, lub co bardziej obrazujące, zmiany ciężaru, który unosimy. Oczywiście zależy to od wielkości ryby i głębokości na jakiej łowimy, ale generalnie jest to właśnie takie wrażenie. Im bliżej powierzchni, tym wyraźniejsza jest obecność ryby, w postaci nagłej ucieczki w dół a więc przygięcia wędziska, lub wyraźnego pulsowania żywego ciężaru. Tak czy inaczej, a takiej chwili zaczyna się adrenalina i kawał roboty do wykonania i tu należy zapomnieć o spinningowych nawykach w postaci próby wydobywania dorsza z głębiny, za pomocą zwijania linki kołowrotkiem.

Dorsza holujemy wędziskiem i to ono wykonuje główna pracę a kołowrotkiem zwijamy jedynie tą ilość linki, którą uzyskujemy przez uniesienie zestawu. W przeciwnym razie prędzej czy później zmielimy tryby kołowrotka, szczególnie słabszej jakości, ale nawet solidnym konstrukcji dostaje się nieźle w kość. Teraz wyobraźcie sobie jaka pracę należy wykonać przez stałe podnoszenie szczytówki, nawijanie linki w czasie jej powrotu w dół i znów wędzisko do góry i tak prawe bez końca w znaczeniu wydobycia w ten sposób ryby z głębokości np. 80 metrów, przez klasyczne pompowanie. Nawet przy niewielkim dorszu rączki siadają, nie mówiąc już o takich okazach jak na zdjęciu. otwierającym wpis . Ostatnia faza lądowania to samodzielne podniesienie ryby ponad lustro wody i przerzucenie przez burtę, reling lub barierkę. Jednak w sytuacji gdy holujemy dużą sztukę na wielu jednostkach, są pomocnicy szypra stale wspomagający wędkarzy i wystarczy głośna dać znać o sporej rybie, by pojawili się pokaźnym podbierakiem lub osęką przypominającą bosak i pomogli wydobyć zdobycz, Jednak ostatecznie po to tam pojechaliśmy i nie ma co biadolić nad zmęczonymi kończynami, tylko zaciskać zęby i cieszyć się każdą kolejną rybą.


W tym miejscu otwiera się kolejny temat czyli, ile ryb uda nam się złowić. Hmm … to oczywiście zależy od wielu czynników, naszych umiejętności, doboru przynęty , pory roku, stanu morza, kierunku wiatru itp., jednak ja twierdzę, że przede wszystkim zależy to od naszego przewodnika, czyli od rodzaju łodzi oraz jej właściciela, który zabiera na na łowisko. Zawsze w porcie następuje zderzenie dwóch postaw. Z jednej strony napakowana adrenaliną grupa wędkarzy, którzy pokonali pół Polski i oto stoją o świcie gotowi do boju, ze sklarowanymi zestawami, które gotowi są nieomal zapuszczać w wody portowych nabrzeży. Z drugiej szyper, dla którego codzienne wyjście w morze jest rutynowy, zarobkowym zajęciem pozbawionym emocji. Właśnie od niego zależy, na ile potrafi za każdym razem zrozumieć i uszanować gorączkę wędkarzy, dając im w zamian to czego oczekiwali, czyli szybko i skutecznie namierzone stanowiska dorszy. Z tym bywa różnie, od bylejakości usługi do pełnego zaangażowania, którego efekty może jedynie unicestwić nieprzewidywalny przebieg zdarzeń na morzu. Zatem przed wyprawa warto popytać Kolegów z kim i gdzie wędkowali, poczytać opinie w internecie zanim zdecydujecie się u kogo bukować termin wyjścia w morze. W tym miejscu, należy też liczyć się z możliwością odwołania imprezy w dosłownie w ostatniej chwili, ze względu na stan morza i wobec tego warto na kilka dni przed przyjazdem być w stały kontakcie z armatorem, śledzącym lokalne i profesjonalne, rybackie prognozy pogody. Na pewno nie można zdać się na telewizyjna pogodynkę, bo zwykle ni jak się ma do rzeczywistych stanów morza.  Mimo pomyślnych prognoz zdarzają się też fale, których przewidzieć się nie dało i na takie również musicie być gotowi.



Wybór jednostek pływających jest spory, od większych łodzi motorowych, przez zaadaptowane kutry rybackie, których nie preferuję ze względu na wysokie burty, do łodzi pozyskanych z Marynarki wojennej, które wydają się być najlepsze ze względu na rozwijaną szybkość, konstrukcję pokładów zewnętrznych i sporo w miarę komfortowego miejsca pod pokładem . Szybkość tych jednostek ma tu decydujące znaczenie, bo czas „przelotu” na łowisko i z łowiska liczony jest często w godzinach, które radykalnie skracają porę przeznaczoną na wędkowanie.
O ile jeszcze czas dopływania do wód dorszowych, dość szybko nam leci, o tyle powrót wydaje się być drogą bez końca, szczególnie gdy owiana wiatrem lub spieczona słońcem twarz daje o sobie znać sennością a obolałe łapki, z trudem utrzymują napoje wzmacniające, nie koniecznie z powodu falowania morza. Jeśli w kwestii wyboru łodzi, chcecie zdać się na moją opinię, to polecam jednostkę ”Admirał”, której macierzystym portem jest Władysławowo. Szybka, duża i komfortowa, z szyprem spełniającym oczekiwania wędkarzy. http://www.admiral-dorsz.pl/


Dla nowicjuszy .. nie obawiajcie się morskiego ptaka w znaczeniu pawia, nikt o zdrowych zmysłach nie zabierze Was na taki stan morza, z którego powodu wasz błędnik oszaleje, chyba że nastąpi załamanie pogody w trakcie wędkowania lub podczas powrotu.  Choć sam odpływałem nieco po Bałtyku w Marynarce wojennej i raczej dużo mi trzeba do kamienia rybek treścią własnego żołądka, to podczas wypraw dorszowych nie spotkałem Kolegów, którzy oddawaliby morzu, tatara zjedzonego w przydrożnym barze podczas podróży na wybrzeże.

Mimo, że zaprezentowany opis, jest dziś wyjątkowo długi, to tylko dotknąłem tematu morskich połowów dorsza., podając Wam zupełnie podstawowe informacje. Co raz bardziej przełowione łowiska, lub mnie typowe niż opisane, wymagają nieco odmiennych technik wędkowania, często w postaci klasycznego, głębokiego spinningowania małymi pilkerami, podobnie jak na skandynawskich fiordach. Bywa też, że jedynym skutecznym sposobem jest połów na martwa rybkę, czyli zestaw w postaci nieuzbrojonego w kotwiczkę, ciężkiego pilkera stanowiącego wyłącznie ciężarek dla przywieszek, na których hakach nabijamy martwe szproty.

Podczas mojej pierwszej dorszowej wyprawy, przeżyłem przygodę,  rodzaju tych z morskich opowieści. Szyper ustawił nas nad pierwszym tego dnia wrakiem, pilkery poszły w dół a po kilku minutach Koledzy zaczęli podnosić ryby. W tym momencie, podczas podskoku mojej przynęty poczułem uwieszony na zestawie ciężar. Emocje nowicjusza sięgnęły zenitu a im bliżej powierzchni, tym rosła ciekawość co do wielkości złowionej ryby. Niestety już na parę metrów, na ile pozwalała widoczność pod wodą, moja zdobycz objawiła się w postaci wędziska spinningowego z kołowrotkiem, utraconego kilka miesięcy wcześniej przez innego wędkarza. Po wydobyciu na pokład, sąsiedzi gratulowali mi sukcesu a ja rzecz jasna przeżyłem rozczarowanie a dalej lekką złość z powodu konieczności wyplatania tego ustrojstwa z mojej linki, co zabrało mi cały czas pobytu na tej miejscówce. Zdobyta wędka była marna, bo czas pobytu w słonej wodzie zrobił swoje w postaci przeżartych przelotek i korka, natomiast pozostał mi morski kołowrotek, Bertus, który po reanimacji w postaci kąpieli w słodkiej wodzie i smarowaniu, trafił ostatecznie jako prezent, do rąk Kolegi rozpoczynającego morską przygodę. Późnej jednak podczas tej, jak i wielu kolejny wypraw złowiłem sporą, satysfakcjonującą ilość dorszy, choć nigdy nie zaznałem radości z holu okazów 10- cio kilowych. Standardem był ryby 1 - 3 kilogramowe, do największej mojej sztuki, przysłowiowej piątki.


Dorsze poławiałem już od młodych lat, gdy spędzałem całe tygodnie wakacji na falochronach i główkach portu w Helu. Obok morskich pstrągów, okoni, dorodnych płoci, stanowiły poranny przyłów podczas połowu flądry. Pojawiały się o świcie, wyłącznie w tych godzinach zbliżając się do urządzeń portowych i uderzały w filety śledziowe podczas opadu zestawu gruntowego do połowu morskich płastug. Nie były to duże sztuki, zwykle do 1 kg, zwane potocznie „Bolkami:, jednak zawsze stanowiły nieodłączny element wędkarskiego folkloru wód Bałtyku. Choć nawet grube dorsze trudno uznać za ryby waleczne, szczególnie gdy podnosimy je z dużej głębokości a różnica ciśnień natychmiast pozbawia dorsza sił do walki, to samym swym ciężarem i łapczywością pobierania przynęty, zwykle stanowią atrakcyjny rodzaj wędkarstwa. Choćby z tego powodu, bez względu na zmęczenie wyprawą oraz ilość złowionych ryb, zawsze z żalem wpatrywać się będziecie w kilwater łodzi płynącej do portu, w myślach planując kolejną dorszową wyprawę.