Nie pokłócimy się nawet o wędki


Bo każde z nas ma swoje …
Tak to już w naszej rodzinie jest, że łowienie ryb jest zajęciem ulubionym a ładniejsza jej połowa zaprawiona jest w wędkarskich wyprawach. Szczęściem dla mnie, towarzystwo żony na rybach nie jest okazjonalnym wydarzeniem, sprowadzonym jedynie do pikniku nad wodą. Nie straszne jej dokuczliwe komary, chód poranka, deszcz i słota, czy spiekota. Wędkowanie Sylwii ma dodatkową zaletę, bo nigdy nie muszę tłumaczyć się z wydanych na mój sprzęt pieniędzy a jedynym sporem,  jest ustalanie co ona też sobie kupi, oczywiście w postaci kołowrotka z wolną szpulą, czy nowego feedera.



Gdy wokół płeć piękna rozkłada się do plażowania, moja Sylwia rozkłada wędki. Kiedy paniusie o długich szponach sprawdzają stan piknikowych lodówek i koszyków, ona sprawdza stan robaków, zanęt i gotowość sprzętu. W głębokim poważaniu ma znaczące spojrzenia jeziorowego towarzystwa, spoglądającego na jej wodery a kapelusik w kolorach khaki, wyróżniającego ją z nieodległego tłumu poukładanych jak foki plażowiczek. I dla mnie jest tu pole do zaskoczenia, bo zawsze z uznaniem przyglądam się jak bez oporu nadziewa na haczyk białe lub czerwone robaki. Kobiecy kunszt kulinarny, przydaje się w składaniu i mieszaniu zanęt a często zapachowe olejki na niedzielne ciasta znikają w tajemniczych okolicznościach.

Czasem bywa zabawnie gdy zawstydzony lub zakłopotany widokiem kobiety z wędkarskim ekwipunkiem, macho ze złotym łańcuchem na szyi w pospiechu wyciąga z bagażnika wypasionej bryki, dyżurną ruska teleskopową wędkę. W odpowiedzi manifestuje przed rodziną samczą dominację, atawistyczną potrzebę udowodnienia, kto tu na rybach rządzi i komu natura przydzieliła rolę zdobywcy mięsa. Na jego zestawie zwykle dynda blacha cud, która za chwile skusi wodnego potwora, jakże wspanialszej zdobyczy wobec marnych leszczy w siatce Sylwii. Macho długo jednak nie wytrzymuje, bo ile się da łowić na bezdechu z powodu wciągniętego na tą okazję brzucha. Jednym słowem na rybach żona czuje się jak rybka w wodzie, jest w swoim żywiole, w świecie wędkarstwa gruntowego. Do spinningu się nie garnie, bo małe rączki i cienkie nadgarstki, szybko stają się bolesne, choć jak rzucam hasło okonie, to powyższe argumenty idą w zapomnienie.



Preferuje zdecydowanie zasiadkę z gruntówką lub spławikiem a dla mnie jest to dopust boży, bo nie bardzo potrafię usiedzieć na miejscu i mogę w tym czasie swobodnie krążyć jak satelita ze spinningiem. Zatem jedynym moim obowiązkiem i powinnością, jest dotarganie wędkarsko – gruntowego majdanu na stanowisko i już mogę śmigać po wodzie swoimi przynętami.


Wspólnych wypraw odbyliśmy dziesiątki, na różne wody, ot gdzie oczy nas poniosą, choć ulubionym jest nasze wędkarskie siedlisko, na styku dwóch dużych jezior kaszubskich. Tam każdego dnia sezonu, wita i żegna nas widok z tarasu, na wschody i zachody słońca, które wyznaczają pory wędkowania.


Wody te choć z mojego punktu widzenia szczupaka, okonia czy sandacza, z roku na rok stają się bardziej jałowe, to nadal stoją pięknym leszczem, płocią i wzdręgą. Ryby te jednak dostępne są powszechnie i nie budzą już takich emocji, nawet w postaci okazów o połów ich pozostawiam wyłącznie Sylwii. Natomiast węgorze … o tak, i  ja się piszę na wspólne, nocne wędkowanie. Niewiele jest piękniejszych widoków, niż te z rodzaju zachodzącego nad jeziorem słońca a taka pora wyznacza godzinę wieczornej zasiadki. Nawet po wietrznym dniu, powietrze ustaje, tafla wody z każdą chwilą mniej marszczy swoje oblicze, by na koniec stać się lustrem, w którym odbijają się kontury okolicznych wzgórz, drzew i sylwetek domostw. Zmieniają się kolory, zmieniają się dźwięki, gdy turystyczny gwar zamiera a w to miejsce rozpoczynają swój koncert świerszcze i żaby. Znacie tą wieczorną ciszę, gdy najsłabsze tony i głosy przyrody, niosą się echem po jeziorze. Wokół robi się przytulnie, nastrojowo, ogień z palonego ogniska z każdą chwila nadchodzącej nocy, śmielej rozświetla co raz to głębsze ciemności. Taka staje się też woda, jakby głębsza, czarniejsza, by ostatecznie wydawać się bez początku i końca. Właśnie wtedy, na styku dnia i nocy zapuszczamy swoje przynęty w poszukiwaniu węgorza, ryby nie mniej tajemniczej niż nocne jezioro.



Wędkarsko ukształtowałem się na Sanem, w czasie gdy królowała klasyczna ciężka gruntówka w połowie brzan, czy świnek i choć dziś mosiężne dzwoneczki wiązane wtedy źdźbłem trawy na szczytówkach, zastąpiły elektroniczne sygnalizatory brań, to przez lata zawsze łowiłem biała rybę a szczególnie węgorze starą metodą. Dopiero Sylwia otworzyła mi oczy na inne możliwości, wynikające z połowu tej ryby zestawem spławikowym ze świetlikiem
Dla niej to rzecz oczywista, bo od młodości towarzyszyła ojcu i bratu w wędkarskich wyprawach i tak w rodzinie węgorze się łowiło. Dla mnie któremu wydawało się, że poznałem już wszelkie wędkarskie praktyki, otworzyła się możliwość przeżycia nowych emocji.
W pierwszych zasiadkach, jako niedowiarek, na wszelki wypadek stawiałem gruntowy zestaw, wypuszczając przynętę na ile pozwalał zasięg wyrzutu, starając się ją umieścić na przysłowiowym środku jeziora. Jednak szybko poddałem się nowemu rytmowi połowu, gdy spławikowy zestaw Sylwii lądował na płytkiej wodzie, w zakolu zatoczki, lub pod trzcinowiskiem. Zapadała noc, ognisko przygrzewając rozświetlało jedynie najbliższe metry otoczenia a na czarnej wodzie jarzyły się oliwkowe plamki chemicznego światła wędkarskich świetlików.


Po dłuższy czasie wpatrywania się w ciemnościach na małe świecące punkciki, oczy płatały figle, sugerując ruch spławika i początek brania. Było to jednak złudzenie powodowane falowaniem ciepłego powietrza, ruchem wody po spławiającej się rybie, lub widzeniem tego, co chciało się zobaczyć. Nic jednak nie oszuka wzroku, gdy węgorz podnosi naszą przynętę a świecący spławik zaczyna swój taniec na czarnej wodzie. Początkowo w miejscu a to zatapiając się znika z pola widzenia a to niewielkim ruchem przemieszcza się po lustrze wody, by ukazać się w nieco innym miejscu. Nagle znika i tylko wysuwająca się żyłka oznajmia kontakt z rybą. Jeszcze nie, wynurzył się kilka metrów dalej, stoi w miejscu co raz słabiej w oddali widoczny świecący punkcik. Znów znika, żyłka idzie ostro z kołowrotka, jestem gotów i czekaj … widzę światełko, lecz po chwili bezpowrotnie ginie w morkach nocy. Ponownie żyłka schodzi ze szpuli, już zamykam kabłąk, zacięcie i pulsujący ciężar oznajmia rybę. Wędzisko solidnie gnie się pod ciężarem, amortyzując wszelkie próby zatrzymania węgorza w toni. Ostatnie metry wody oświetlone blaskiem ogniska, dają pole by wijący się i zapierający kształt stawał się co raz bardziej widoczny. W ostatniej fazie wyślizgnęła na brzeg ryba, staje się ukoronowaniem świetlistych emocji ... węgorz.


I tak to z moją żoną jest … Jeśli sam nie zafunduje sobie wędkarskich emocji, zawsze mogę liczyć na nią. Łowimy czasem razem, często samodzielnie wymykam się na łowisko, jednak łączy nas wspólna wędkarska pasja, chęć przeżywania kolejnych przygód, spędzania każdej wolnej chwili nad brzegami wód, które od lat kochamy, zawsze z wzajemnością.