Po co idziemy na ryby ?



Gdy w promieniach wschodzącego słońca przemierzacie ścieżkę ku rzece, zroszoną poranną mgiełką zastanawiacie się czasem po co idziecie wędkować. Dla wielu odpowiedź wydaje się oczywista, idziemy złowić ryby. Tak i dla mnie motywacja ta stała się od pewnego czasu podstawowym kryterium wyboru łowiska, metody, sprzętu przekładanym na stosowne pory roku lub dnia. Chętniej ostatnio sięgam po spinning odsuwając muchową wędkę jak legendarny plasterek kiełbasy, którym najadał się ubogi student przesuwając go nosem po kromkach suchego chleba, aż do końca ostatniej skibki z pokrojonego bochenka.

Wędkowanie na muchę stało się jedynie równoprawną metodą, wybieraną w chwilach przewidywalnych sukcesów, przynajmniej nie mniejszych niż w przypadku łowienia na obrotowe błystki czy woblery. Może wracają stare spinningowe nawyki, przekonanie wynikające z dawnej świetności łowisk oraz prostoty i łatwości połowu rzecznych i jeziorowych drapieżników. Choć nimfa, sucha czy mokra mucha bezwzględnie przypisana jest nadal do jesiennej pory mojej rzeki, to już pozostałe miesiące niekoniecznie. Gdzieś zgubiłem tą pierwotną radość stawania nad brzegiem wody, która w początkowych latach przygody przypisana była wyłącznie wędce muchowej.

Piszę dziś o tym, bo nadchodząca wiosna sprzyjać będzie podobnym dylematom i nieustannej huśtawce nastrojów wynikających z wyboru metody połowu. Po prawdzie jednak do przemyśleń i nostalgicznego powrotu do czasów muchówki, skłoniła mnie postawa kolegi po kiju. Choć od dziesięcioleci razem łowiliśmy na spinning a jego kroki w kierunku wędkarstwa muchowego skierowane zostały zaledwie lat kilka temu, to właśnie on skłonił mnie do rewizji moich poglądów. Patrząc na jego nieustający entuzjazm w połowach na muchę, trzymanie się kurczowo tej metody bez względu na okoliczności, pogodę, porę roku a wręcz potencjalne efekty w postaci braku złowionych ryb, przypominam siebie z tego okresu i własne motywacje. Ilekroć razem wybieramy się na wędkowanie, czy Andrzej sam planuje indywidualna wyprawę nie jestem w stanie odwieźć go od pomysłu porzucenia muchówki, nawet wobec argumentów o przewidywanej klęsce w znaczeniu ilości i jakości złowionych ryb. Nieustannie mi tłumaczy, że dla niego czystą radością jest sam pobyt nad rzeką, możliwość doskonalenia muchowych rzutów, sposobu prezentacji much a co najważniejsze w końcu sprawdzenia skuteczności własnoręcznie wykonanych w mierzeniu się z pstrągiem czy lipieniem. Nawet gdy razem przemierzamy rzekę z muchowymi wędziskami, łapię się na tym że dwa razy szybciej przemieszczam się nurtem, czy brzegiem, popadając w rutynę, powodowaną chęcią złowienia ryby w miejsce wędkowania. To chyba najbardziej bolesna lekcja wynikająca z nieustannej zmiany metody z muchy na spinning i odwrotnie.


Cesarzowi co cesarskie, tak należy pojmować połów na muchę i taka postawa kolegi co raz częściej przekonuje mnie do powrotu do źródeł. Gdzie te czasy gdy miałem ochotę zatrzymać się nad brzegiem rzeki, rozejrzeć się wokół, dostrzec zmiany jakim uległa w ostatnich dniach, czy po długiej zimie. Cieszyć się pogodnym dniem, śpiewem ptaków, lotem owadów na nurtem rzeki, czy długą rozmową z napotkanym wędkarzem, gdy razem siadaliśmy na zielonej trawie. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej zaliczam się do grona chcących łowić dużo i szybko, tak kiedyś postrzeganego przeze mnie jako towarzystwo, od którego powinienem stronić. Szukam dla siebie prostych usprawiedliwień, wynikających ze skutecznego połowu na spinning troci lub tęczaka, jednak z każdą złowioną rybą oddalam się od dnia, w którym stanę nad brzegiem rzeki z muchą, uznając zapuszczenie jej w wodną toń za wędkarskie spełnienie.

Zazdroszczę dziś początkującym muszkarzom, którym dany jest czas pierwotnej fascynacji, odkrywania świata wędkarstwa muchowego, odkrywania siebie i szukania swojego miejsca nad brzegiem rzeki. Pierwszych lipieni na kiju, ryb do tej pory tajemniczych i legendarnych wydawałoby się nigdy nie osiągalnych. Zaskakującego widoku ich barw, gdy w dziewiczym połowie unosimy nad powierzchnię wody wachlarz grzbietowej płetwy a tuż pod lustrem wody mienią się tęczowe kolory. Zazdroszczę pierwszego wrażenia a wręcz zaskoczenia, gdy unoszoną w górę nimfę zatrzymuje ryba a nagłe wyjście pstrąga z rzecznej kryjówki na naszych oczach kończy się zebraniem muchy. Pierwszej własnoręcznie wykonanej muchy, która skusi rybę lub udanego położenia muchowej linki w pobliże stanowiska kropkowanego mieszkańca rzeki. Takie dziewicze przeżycia dane nam są raz w życiu a jedynie naszym wyborem pozostaje okazja do ich wielokrotnego doświadczania, za każdym razem z możliwie zbliżoną satysfakcją  ...  to również gdzieś zagubiłem.