Kiedy chłopak marzył o tęczówce cz. 1



Ostatni opis morskiej siei skłonił, by cofnąć się w czasie do lat świetności morskich łowisk. Pamiętam Zatokę Pucką i Gdańską z końca lat 60 - tych i późniejszego okresu, to było wędkarskie eldorado. Metrowe szczupaki z wodorostami na łbie, eksperymentalne hodowle tęczaka w morskich zagrodach, płocie do łokcia, okonie z Helu i Władysławowa, turboty jak płyty chodnikowe. Tak było do czasu tajemniczego pomoru węgorzy a za nimi innych gatunków.

Z końcem lat 60 - tych miałem 10 lat i zamiast marzyć o rowerze tak jak wszyscy moi rówieśnicy, moim jedynym pragnieniem było stać się szczęśliwym posiadaczem wędki, kołowrotka i żyłki. Gdynia - mały sklepik wędkarski na Placu Kaszubskim był mekką wędkarzy a dla chłopców w moim wieku ciastkarnią, do której przychodziliśmy nieomal codziennie przyłożyć nos do wystawowej szyby. Czasem udało nam się wślizgnąć do środka i z zazdrością przyglądać się jak wędkarze oglądają sprzęt, rozważając dylematy czy kupić wędkę bambusową czy może na początek leszczynową. Tak leszczynową, dziś trudno w to uwierzyć, ale do połowów spławikowych produkowano wędziska z leszczyny, dwuczęściowe, lakierowane z mosiężną skuwką łącząca składy zakończone w miejsce przelotek pętelką na szczytówce. Modelem ekskluzywnym była wędka bambusowa, od prostych patyków, które jako ”jednoskłady” stały do wyboru w wiklinowym koszu, do wieloczęściowych gruntówek z przelotkami. W tamtych latach ulice Gdyni, podobnie jak wszystkich miast Polski były czarno – białe. Królowały szare ortalionowe płaszcze, brukowane drogi przemierzały nieliczne samochody a tłumy szarych ludzi speszyły z pracy i do pracy.

Dla mnie i moich kolegów z podwórka ten wędkarski sklepik był jednak wielobarwną, tropikalną wyspą pośród codziennej szarości, pełną egzotycznych atrakcji i pokus a naszym marzeniem była tęczowa żyłka. Nie była ani lepsza ani gorsza od pozostałych ”Gorzowskich” linek, które dziś uznalibyście za sznurki do wieszania bielizny, ale była tęczowa. Pamiętam jak jej barwy na szpuli kołowrotka nadawały znaczenia, podkreślając stopień wtajemniczenia i wyznaczały wędkarska pozycję. My chcieliśmy być na jej szczycie, móc stanąć obok dorosłych nad brzegiem wody i dumnie prezentować nasze spełnione marzenie. Były to czasy skromnego kieszonkowego, które dzieciaki dostawały co miesiąc od rodziców, w większości przeznaczanego na oranżadę w szklanych butelka zamykanych drucianym uchwytem, lub dropsy bez względu na opakowanie zawsze w tym samym smaku. Był to zwykle grosze wydzielane mam ze skromnych rodzinnych budżetów, które ni jak nie szło obrócić na sprzęt wędkarki. Może udało się kupić klika haczyków, resztę pozostawiając naszej pomysłowości i wszech panującemu majsterkowaniu. Ołowiane żołnierzyki przetapialiśmy na ciężarki zwykle pod nieobecność rodziców, u których nasze alchemiczne eksperymenty budziły grozę gdy w miejsce garnka z zupą, na węglowej kuchni pojawiał się tygielek z ołowiem.

Kołowrotki robiliśmy sami a milowym krokiem w naszej technologi było pojawienie się metalowych nakrętek do słoików, które służyły za boczne ścianki szpuli. Wystarczyło pozbawić dwa dżemy z domowej spiżarki przykrycia, by móc zmontować morski multiplikator. Kawałek okrągłego kołka stanowił rdzeń szpuli do którego przybite po bokach nakrętki z mocowaną mimośrodowo korbką z kawałka drewna na śrubie, stanowiły całkiem praktyczną konstrukcję. Nawet sklepowa, leszczynowa wędka była poza naszym zasięgiem, pozostawało więc samemu wyciąć kawał gałęzi, by móc zmontować sobie wędkarski zestaw.

Byliśmy też zgrają małych kłusowników, choć wyłącznie w znaczeniu braku przynależności do PZW, ale nikt nie zwracał na nas uwagi bo były to czasy gdy żyło się z kluczem na szyi. Rodzice pochłonięci pracą zwykle postawiali potomstwo z nadzieją, że ich codzienną drogę wyznacza trasa szkoła, dom, podwórko. Uwielbiałem dni kiedy lekcje kończyły się już koło południa, tornister dostawał solidnego kopa w tajnym schowki gdzie skrywane były nasze wędkarskie skarby i zwykle one były miejscem pierwszych kroków po ostatnim szkolnym dzwonku. Godzinami mogłem się gapić na domową produkcję wahadłówek dziadka, który przy pomocy prostych narzędzi wykuwał ogromne mosiężne lub miedziane blachy, na które łowił w Zatoce Puckiej szczupaki jak wanna a wanny w tych latach małe nie były. Spinningiem była klinga floretowa z przyspawanymi przelotkami i dorobionym dolnikiem, ale tylko takie wędzisko dawało radę w trollingu podczas morskich połowów na rybackich łodziach.

Jak to w Gdyni bywało, wiele rodzin żyło z morza i na morzu, tak i mój ojciec pływał we flocie handlowej. Gdy moi koledzy w dniu wejścia statku do portu wypatrywali ojców w nadziei na zagraniczne podarki w postaci markowych spodni, ja czekałem na jego powrót wiedzą że pojedziemy na ryby. Moimi przyjaciółmi była grupka rówieśników, tak samo zwariowana jak ja a jedynie lekcje biologi lub geografii mogły przykuć nasza uwagę w szkolnych ławkach. Naszą pasją była akwarystka i oczywiście wędkarstwo. Pytacie dlaczego, oczywiście z racji rodzinnych tradycji, wszechobecnej w życiu naszych rodzin wędkarskiej pasji, ale przede wszystkim dlatego że wody pełne były okazałych ryb. Celem naszej szczenięcej gonitwy na portowe nabrzeża były płocie. Ogromne, nie dlatego że byłem mały a one duże, ale dlatego że były to 30 - sto centymetrowe i większe wypasione morskie prosiaczki. Kręciły się licznymi ławicami w pobliżu falochronów, dając sposobność do niezliczonych udanych brań i lądowań nawet na naszym domorosłym, leszczynowo - słoikowym sprzęcie. Przynętą były czerwone robaki, na które co jakiś czas dla odmiany połykał garbaty morski okoń. Często żałuję, że nie mam zdjęć z tam tego okresu, choć nikt o tym wtedy nie myślał a i liczne komunistyczne zakazy fotografowania w pobliżu portowych urządzeń wykluczały taką możliwość. Jednak tamte przeżycia, czasy, sprzęt i ryby tak dalece zapadły w pamięci, że dziś widzę je wyraźnie jak żywe obrazy. Widzę też kolory tęczowej żyłki, spełnionego marzenia szczenięcych lat  ...  c.d.n.