Wunderwaffe


Zapewne każdy z nas ma ulubione i sprawdzone wzory much. Takie, które z wiarą zapuszczamy w rzeczną toń i zwykle złowienie ryby jest wtedy tylko kwestią czasu. Przekonani o skuteczności wybranego wzoru, godzimy się nawet z porażką wierząc, że wszelkie inne okoliczności po za muchą były powodem niepowodzenia.  Może i tak jest, bo bywają dni gdy ryby z sobie jedynie znanego powodu nie przejawiają ochoty do współpracy. Przychodzi jednak czas, gdy nasza muchowa wybranka daje nam okazję do niezliczonych spotkań z okazałymi lipieniami lub pstrągami. Dla wielu jest to pora trzymania się wybranej drogi, dla mnie zaś okazja do weryfikacji tego co w zaciszu muchowego warsztatu rodzi się nie tylko w imadle, ale i w mojej głowie. Choć temat nimfy został już przerobiony na wszelkie możliwe sposoby, to rodzaj tej muchy zawsze pozostawia i pozostawiać będzie pole do własnej inwencji . Tak też powstała wczoraj nimfa zwana -  opalizującą dupką, której tułów stanowi Antron, odwłok zaś Mylar Tinsel. Skoro już powstała wypadało niezwłocznie sprawdzić jej skuteczność. 

Miejsce akcji to odcinek z prawdopodobieństwem spotkania wszelkiej ryby i tam zapuściłem nimfę. Przy obecnym stanie rzeki woda jest martwa i trudno znaleźć sposób na skuteczne prowadzenie zestawu. Przypomina to kompromis między krótką a długą nimfą, gdy relatywnie krótki przypon i popuszczona linka  pozwala jednym pociągnięciem obłowić spory kawałek nurtu. Ma to jednak wadę, gdy chwilami tracimy kontakt z muchą, która toczy się gdzieś po dnie narażona na zaczepy. W takiej chwili podniesienie zestawu często skutkuje jednostajnym oporem, który trudno w pierwszej chwili odróżnić od uderzenia ryby. Choć ważnym jest by drogę nimfy zakończyć zawsze lekkim zacięciem, to po kilkudziesięciu pociągnięciach zestawu nie zawsze o tym pamiętam lub często świadomie rezygnuję uznając, że przelot muchy był bezproduktywny. Grzech zaniechania zwykle okrutnie się zemści, czego i mi przyszło doświadczyć. Moja nimfa pląsała gdzieś w nurcie bez chwilowej kontroli a w momencie wybierania linki narastał jednostajny opór zaczepu. Sporo już ugięte wędzisko mocowało się z rzeczną zawadą, gdy ta nagle odżyła przyginając szczytówkę do wody. Ryba ruszyła ze dwa metry pod prąd, nieco ku powierzchni, po czy zgrabnie wypięła się z haczyka. No cóż, co innego mogła zrobić skoro nie była zacięta. Mogła jedynie wyskoczyć na brzeg popełniając rytualne samobójstwo, by w ten sposób zadośćuczynić gapiostwu niefrasobliwego łowcy.  Szkoda, bo był to prawdopodobnie spory tęczak, ale ryba która uciekła jest zawsze tą największa. Pozostaje satysfakcja z obranej drogi co do miejsca, metody połowu, ale przede wszystkim z nimfy, której wizerunek powstał w zakamarkach wyobraźni. Dlatego tak bardzo lubię szukać nie tylko stanowisk ryb, ale też "cudownej broni" w postaci często przedziwnych wizerunków wiązanych much. Tak też powstało kilka wzorów lipieniowych nimf, które stanowią tajemnicę mojego pudełka.