Przyczynki galicyjskie i nie tylko





                 Robert Kostecki
          (Pasłęk, 28 lipca 2013 rok)


Przyczynki galicyjskie i nie tylko

Wróciłem dzisiaj z nocnej, zresztą kolejnej, nieudanej wyprawy na liny i leszcze.  Cały dzień rozregulowany. Wiadomo, gdybym pobuszował przez kilka godzin po znanych mi miejscówkach pstrągowych lub lipieniowych, to efekt byłby murowany, ale już kiedyś powiedziałem sobie, że nie mogę „katować” w kółko te parę biednych, ponad miarę eksploatowanych, powiślańsko-warmińskich rzeczek. Dla ścisłości, to raczej rzeczek pogórskich, ponieważ do 1945 roku Niemcy wyróżniali Pogórze (Oberland), jako krainę rozciągającą się między Pasłękiem – Ornetą – Morągiem – a Ostródą. Zresztą cały czas w głowie tkwią mi obrazki z „Poradnika Wędkarskiego” Józefa Wyganowskiego (wyd. VI z 1956 roku), którą to książeczkę kupił mój ś. p. Ojciec na rok przed moim urodzeniem. Te żółte karasie podpływające nieufnie do gnojowego robaka, te spławiczki z kory topolowej, a w końcu smakowite leszcze piekące się nad ogniskiem. Wyzbyć się tego wszystkiego, tak zresztą jak „pstrągowania”, któremu od początku 70. lat XX wieku oddałem się prawie całym ciałem i duszą. Nie, nie wyprę się niepokoju, który noszę w sobie po przeczytaniu artykułu Mariana Paruzela pt. „Mazurskie pstrągi”. Niepokoju, jaki towarzyszy mi, podczas każdej wyprawy na łososiowate. Mariana poznałem około połowy lat 80., że tak powiem przelotnie, podczas zawodów spinningowych zorganizowanych na Pasłęce przez Akademicki Klub Wędkarski „GROT” z Kortowa. Cześć, cześć, jestem Marian Paruzel – rzucił wyprzedzający nas w drodze na łowisko jegomość, tak na oko dobiegający „sześćdziesiątki”.  I, tyle go widzieliśmy. Dopiero w roku ubiegłym, na spotkaniu zorganizowanym przez Klub Pstrągowy „GŁOWACZ” z Elbląga, poznałem Mariana lepiej. Miał ukończony 85 rok życia, ale tryskał wigorem, którego mogły mu pozazdrościć osoby dużo młodsze. Emanowała z niego pasja wędkarska, która przez tyle lat utrzymywała go w dobrej kondycji. Umówiliśmy się na zakończenie sezonu pstrągowego. Marian przyjechał sam, kierując terenowym łazikiem. Na jednym z dzikich, zakrzaczonych dopływów Pasłęki złowił 38 cm potokowca. Swoim tempem przemieszczania się po rzeczce, doprowadził mnie do okropnych skurczów, które dopadły mnie w nocy. Tu, Marian, co pewnie miałeś w nocy skurcze, a wcześniej nie wziąłeś NeoMag – obudził mnie rano telefon. Pewnie mało który z uczestników klubowego spotkania z Paruzelem dożyje sędziwych lat z wędką w ręce, ale, co najważniejsze, Marian dał nam wszystkim na to nadzieję. 

Siedzę w kuchni przy otwartych drzwiach na ogród. W powietrzu wisi burza, podobnie jak ta z powodu natłoku myśli nagromadzonych w mojej głowie. Spojrzałem kątem oka na oszkloną bibliotekę przywiezioną po wojnie przez Dziadków, którzy musieli opuścić ukochane Roztocze i życie skupione wokół Ordynacji Zamoyskiej z siedzibą w Zwierzyńcu nad Wieprzem.  Ordynacji, której zorganizowania, w tym opieki socjalnej nad pracownikami, może obecnie pozazdrościć niejedna instytucja. Wszystko to dzięki Maurycemu Klemensowi i Janowi Tomaszowi, hrabiom Zamoyskim, krewniakom Władysława Zamoyskiego (1853-1924), tego samego, którego „synowie demoralizowali góralki wokół Zakopanego”. Władysław Zamojski w 1889 roku zakupił dobra zakopiańskie wraz z posiadłością w Dolinie Rybiego Potoku. Spowodowało to, natychmiastowe nasilenie sporu o granicę w rejonie Morskiego Oka. W latach 1890–1901 Christian Hohenlohe, książę pruski, rozpoczął szerzyć incydenty na stronie galicyjskiej oraz doprowadził do wkroczenia węgierskiej żandarmerii na ten teren. Dochodził swego przy pomocy sfałszowanych map. Jego administrator w Jaworzynie podejmował ciągłe próby gospodarczej eksploatacji sąsiadującego obszaru, poprzez wyrąb drewna, wypas owiec i bydła oraz polowania. Niszczył mostki i ścieżki turystyczne, co utrudniało Polakom dostęp do jeziora. Władysław Zamoyski zmuszony był bronić granic swoich posiadłości podobnymi metodami. W 1902 roku sądownie Morskie Oko zostało przyznane ówczesnej Galicji, a w 1933 roku ostatecznie stało się własnością Państwa Polskiego i dzisiaj możemy podziwiać pływające w nim pstrągi. 

Wiadomo, że wody tatrzańskie są mało żyzne. Dodatkowo do zubożenia ich rybostanu przyczyniło się także rabunkowe niszczenie ryb w okresie międzywojennym, za czasów okupacji niemieckiej i zaraz po II Wojnie Światowej, kiedy w rzekach i potokach wybijano masowo pstrągi prądem elektrycznym i granatami. Ponadto, przy wzmagającym się ruchu turystycznym, wzrosło zatrucie wód ściekami ze schronisk. Toteż, wiele potoków tatrzańskich jest tzw. „martwą wodą”. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w rzekach Tatr trafiała się troć wędrowna wpływająca tam na tarło. Obecnie praktycznie niemal wyginęła. Zaraz po wojnie widziano wielkie ryby ponad metrowej długości w tzw. „baniorach” Potoku Roztoka w pobliżu Wodogrzmotów. Później ogromniastych ryb już tam nie spotykano. Podobno wyłapali je okoliczni juhasi?! Rybami rodzimymi, żyjącymi od dawna w wodach tatrzańskich były pstrągi potokowe. Jeziora tatrzańskie w zasadzie nie posiadały ryb, a prawdopodobnie naturalne stanowiska pstrągów były jedynie w Morskim Oku i Popradzkim Stawie. Pstrągi do Morskiego Oka mogły Rybim Potokiem dopływać z Białki, a potokiem Krupą z Popradu do Popradzkiego Stawu. Od dawna też zarybiano (lub dorybiano) niektóre jeziora tatrzańskie, jednak przy ówczesnym poziomie wiedzy ekologicznej wprowadzano obce gatunki, jak np.: pstrąga źródlanego, pstrąga tęczowego, troć jeziorową, sieję, a także pstrągi potokowe, ale pochodzące z innych regionów kraju. Tak zarybiono w 1881 roku pstrągiem źródlanym Czarny Staw Gąsienicowy, a później inne Gąsienicowe Stawy (Zielony, Litworowy, Kurtkowiec i in.), a nawet Przedni i Czarny Staw w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Dorybiono też Morskie Oko pstrągiem potokowym obcego pochodzenia, pstrągiem źródlanym i pstrągiem tęczowym.
Zaraz, zaraz, co to za książka stoi tam na górnej półce biblioteki? To przecież „Podręcznik prawny w sprawach lasowych, polowych, łowieckich i o rybołówstwie”, opracowany przez Wiktora Dzerowicza, cesarsko-królewskiego komisarza polowego, wydany w 1898 roku we Lwowie. Pomoc akademicka mojego śp. Dziadka – Stanisława Klemensa Kosteckiego, który ukończył w 1919 roku słynną Wyższą Szkołę Lasową we Lwowie, a wśród licznych przedmiotów studiował też rybactwo śródlądowe. Właściwie, to jeszcze nigdy nie przejrzałem dokładnie tego opracowania.  Wyczytuję, że już ustawa o prawie rybołówstwa z dnia 25 kwietnia 1885 r. (Dz. U. z 1885 r. Nr 58) wprowadziła na terenie Galicji i Lodomerii wymiary ochronne. Na przykład dla pstrąga i lipienia wynosił on do 20 cm. 

Sport wędkowy, w tym muszkarstwo, rozkwitło właśnie w zaborze austriackim, gdzie stosunki prawne były najbardziej liberalne w stosunku do pozostałych zaborów. Do bardziej znanych prekursorów wędkowania należeli Alfred i Artur hrabiowie Potoccy, a wzorowano się na najlepszych tradycjach angielskich. Po wprowadzeniu przepisów wyżej wymienionej ustawy rybackiej i rozwinięciu działalności Krajowego Towarzystwa Rybackiego, indywidualne uprawianie wędkarstwa na terenie Galicji i Lodomerii stało się utrudnione, głównie z powodu ustanowienia rewirów rybackich. Dlatego też dochodziło do integracji pojedynczych osób uprawiających wędkowanie, co wiązało się ze wspólną dzierżawą tychże rewirów. Celem Krajowego Towarzystwa Rybackiego w Krakowie, była przede wszystkim odnowa i zwiększenie populacji rybostanu w rzekach ówczesnej Galicji i Lodomerii wyrybionych do ostateczności przez miejscową ludność i działalność handlarzy, a to na skutek braku wcześniej jakichkolwiek przepisów regulujących korzystanie z państwowych, czyli w praktyce bezpańskich rzek. Co prawda, od początku ludność miejscowa łowiła ryby, ale traktowała te zajęcie wyłącznie utylitarnie, gdyż ryby stanowiły uzupełnienie jadłospisu uboższych mieszkańców. Jednak z czasem zauważono, że masowy połów może przynieść także korzyści finansowe, gdyż dwory i miasto zapewniały nieograniczony zbyt na raki, minogi, pstrągi, lipienie, czy „łososie” (czyt. trocie wędrowne i głowacice). Do degradacji rzek przyczyniały się też masowo powstające tartaki, czy gorzelnie. Liczne przykłady rabunkowej gospodarki w wodach galicyjskich można znaleźć na kartach opracowania profesora Józefa Rozwadowskiego, „Poradnik dla miłośników sportu wędkowego, czyli sztuka łowienia pstrąga, lipienia i łososia na wędę”, Kraków 1900. 

§ 57 ustawy o prawie rybołówstwa zabraniał stosowania dynamitu i innych materiałów wybuchowych, a także rybiej trutki, wroniego oka (kulczyby) i innych podobnych środków odurzających. Do rybitrutek zaliczano owoce roślin z rodziny miesięcznikowatych lub loganiowatych. Zawierają one alkaloidy i sprawiały, że ryby nakarmione tymi owocami snęły i łatwo było je wybrać, kiedy oszołomione spływały z prądem wody. Już dekretem kancelarii nadwornej z 15 lipca 1819 roku zabroniono wolnej sprzedaży tych trucizn, które dla celów leczniczych były sprowadzane z Azji. Jako ciekawostkę mogę podać, że w wierzeniach ludności huculskiej istniała opinia, że czarownica może zniszczyć krowę w ten sposób, że złowiwszy pstrąga, wrzuca go do skopca i doi weń krowę. Osobiście nie wierzę, żeby pozyskiwane w tym celu pstrągi stanowiły duży odsetek z całej masy pozyskiwanych ryb?!

Wśród rzek Galicji i Lodomerii wyróżniały się rzeki Pokucia, a wśród nich rzeki rejonu zwanego umownie Huculszczyzną. Profesor Adam Zieliński scharakteryzował Huculszczyznę jako krainę, gdzie znajdują się „gęste, pachnące wszystkimi zaczarowanymi woniami lasy, bystra woda górskich potoków, gdzie tyle pstrągów, że ręką je złapiesz”. Huculszczyzna to obszar pasma górskiego Czarnohora i wschodniej części pasma górskiego Gorgany i ich podgórz. To obszar ciągnący się od rzeki Łomnicy (prawobrzeżny dopływ Dniestru) na zachodzie po Biały Czeremosz i Czeremosz (prawy dopływ Prutu). Wędkarz znajdował tu w niezliczonych rzekach i potokach wymarzoną zdobycz — pstrągi (struhy, struzky), lipienie i królową dorzecza Czeremoszu — drapieżną głowacicę (hołowdcz-mleczak, hołowdtycia-ikrzyca), w kamienistych wybojach mającą swój schron zbójecki. W potokach i rzekach Huculszczyzny żyły też: strzebla (neresnycia), świnka (pidustwa), płotka (płetycia hiła), brzana (maryna), ukleja (szweja, jaieć), miętus (mniuch), kleń (kień), minóg (weretilnycia, hadie ślipe), koza (sykawka), piskorz (wijun) i inne.

Za czasów radzieckich na Pokuciu straszliwie trzebiono lasy i wody. Obecnie nadal możemy zachwycać się przepięknymi odcinkami Prutu i Czeremoszu, co niestety nie idzie w parze z ich zasobnością w ryby. Ekipy elektryków i innej maści kłusoli sprawiły, że podobno łowi się tam z rzadka tylko pojedyncze świnki i klenie. Przeglądając ukraińskie strony internetowe można dowiedzieć się, że działają tam stowarzyszenia wędkarzy łowiących ryby łososiowate i została wprowadzona prawna ochrona dla głowacicy, pstrąga i lipienia. Podobno można jeszcze coś złowić w rzekach: Latorica i jej dopływach Wicza (obowiązuje zasada złów i wypuść); Tisa; Uż; Borżawa; Rika; Tereswa; Tereblja; Irszawa; Wiznicja; Mizunka z Sobolem z dorzecza Świcy. Pstrągi występują licznie w dzikich potokach Narodowego Parku Przyrodniczego „Siniewir“ położonego w okręgu zakarpackim, ale łowienie jest tam zabronione. W ostatnich latach czytałem kilka relacji z wypraw wędkarskich na górską Ukrainę, ale „szału nie było“, jak mawia mój syn Tomek. Może jednak dożyję, że wrócą dawne, wspaniałe czasy i wsłucham się w śpiew Czeremoszu?!

Autor  Robert Kostecki