Jak leśniczy Lucek uczył łowić lipienie


Choć Łeba płynie w zasięgu kilkudziesięciu zaledwie kilometrów od naszych domostw, to stanowi cel wyprawy w pełnym znaczeniu tego słowa. To nie jest zwykły wypad nad wodę, bo towarzyszą mu inne cele, niż zwyczajne złowienie ryb. Poznajemy i uczymy się tej rzeki, starając się odkryć tajemnicę jej mieszkańców, obyczaje pokarmowe i miejscówki ryb. Rzeka dość skrzętnie broni swoich sekretów i choć każdy, kolejny wyjazd przynosi co raz więcej złowionych lipieni, to nadal należy to uznać za kwestię, szczęścia, nieco przypadku, szczególnie w doborze much. Do naszego dwuosobowego grona na stałe dołączyła już Marzena, stając się nieocenionym towarzyszem wypraw. Nam starym i zmanierowanym prykom udziela się jej entuzjazm, zmuszając nas choćby do wstawania o czwartej rano, czego od lat nie czyniliśmy. Zaczęło nam się również chcieć robić rzeczy, które powodowani rutyną zarzuciliśmy, jak przetrząsanie rzecznego dna w poszukiwaniu naturalnej diety miejscowych ryb. Tak więc cele wyprawy były jasne:

1. Marzena ma złowić pierwszego w życiu lipienia
2. Mamy ustalić czym się żywią lipienie Łeby

Od miesięcy zaklinałem deszcz, każdego dnia smażąc się w słońcu i pogrążając w beznadziei wobec możliwości złowienia troci. Jednak jak to zwykle bywa, na długo oczekiwany czas wspólnego wyjazdu nadciągnęły opady. Nie zrażeni o poranku stanęliśmy na brzegami Łeby w strugach siąpiącego deszczu. Ciągnące od zachodu ołowiane chmury nie rokowały poprawy w najbliższych godzinach, jednak odpowiednio odziani ruszyliśmy nad rzekę czyniąc swoją powinność, zgodnie z przyjętym planem. 


Jeszcze tylko łyk gorącej kawy i Marzena rusza na łowisko

Rzeka wijąc się swoim korytem pośród pół i nieużytków, dość szybko pozwala tracić się z oczu a ja goniąc swoimi ścieżkami, zagubiłem się gdzieś w jej zakamarkach tracą kontakt z przyjaciółmi. Po pierwszym lipieniu, zająłem się poszukiwaniem pokarmu ryb, nie znajdując ani domkowych chruścików, hydropsyche czy kiełży, mimo wywracanych niezliczonych kłód, kamieni i gałęzi w nurcie. Coś jednak muszą jeść skoro ich populacja jest w doskonałej kondycji i liczebności. Jest sporo około - wymiarowego rocznika i znacznie grubsze sztuki. Ciekawym jest ubarwienie tamtejszych lipieni, bo ryby już powyżej 35 cm w przeciwieństwie do srebrnych z Redy, nabierają klasycznego tęczowego ubarwienia utrzymywanego również po wyjęciu z wody. Tego dnia miałem dwa okazałe lipienie, jednemu mogłem przyjrzeć się wyłącznie w toni, bo po kilku odjazdach zwyczajnie się uwolnił. Natomiast drugi złowiony w pięknym i klasycznym wlewie, dal okazję do uniesienia na dłoni i przyjrzeniu się jego kolorom. Cudowna ryba o wyjątkowo ogromnej płetwie grzbietowej ( jeszcze takiej nie widziałem) i barwach jak z lipieniowego żurnala. Chyba zbyt długo mu się przyglądałem, bo w końcu sprężył cielsko i wysmykną się do wody. Ogromnie żałuję, że aparat pozostał w samochodzie, ale strugi deszczu nie zachęcały do jego zabrania, szczególnie że brodziliśmy w nieznanych miejscach.

Odszukałem mieszane towarzystwo kompanów i co widzę? Promienny uśmiech na buzi Marzeny – jest pierwszy lipień w jej życiu. To nagroda za cały sezon, choć łowiła dorodne pstrągi, jednak lipień był dla niej prawdziwą enigmą. Na przemian gratulacje i przycinki stanowiły wypełnienie dalszego wędkowania i oczywiście bezradność w doborze przynęty, bo nasze brązki jedynie sporadycznie kusiły kolejne lipienie. Aby przekonać się co łebowe lipienie jedzą, pozostało tym razem jednego nieszczęśnika potraktować nożem i zobaczyć co mu w brzuchu siedzi. Jednak kiełż okazał się w obfitości zawartością żołądka, choć nie wiem gdzie je wydłubują, bo ja nie znalazłem żadnego. Wytrwale łowiliśmy do godzin południowych w strugach deszczu i gdy ogłoszony zmęczeniem sygnał do końca zmagań został ogłoszony, w tej chwili przestało padać. Pozostało jednak sporo czasu i nieco sił, by wykorzystać nasz pobyt na odszukanie kolejnych dogodnych dojazdów do rzeki. Niestety należy to zrobić osobiście, bo wszelkie internetowe mapy często mijają się z rzeczywistością, wskazując nieprzejezdne lub nieistniejące drogi do rzeki. Udało nam się zlokalizować kilka miejscówek na kolejny wypad, tym razem z udziałem kiełży w muchowym pudełku.

Wracając katem oka dostrzegłem tablicę z drogowskazem Kostkowo.

- Jedźmy tą drogą, poprosiłem

Nie byłem tam całe wieki a dokładniej dwadzieścia lat, od czasu gdy polowałem w tych lasach a mój obwód łowiecki obejmował rozległy teren wokół Kostkowa. Choć zmęczeni wędkowaniem w strugach deszczu marzyliśmy powoli o wygodnej, domowej kanapie, która da ulgę plecom, o gorącej kawie i podobnych luksusach, jednak dzień przed nami był jeszcze długi. Chmury rozstąpiły się by dać pole promieniom słońca a szary i ponury krajobraz ociekający deszczem z każdą chwilą nabierał barw i poprawiał nastrój. Zatem nasz kierowca, dobroczyńca bez trudu dał się namówić na dodatkową godzinkę jazdy drogą przez Kostkowo. 

- Czemu tamtędy?, zapytał jedynie
- Wiesz sentymenty, w końcu kilka tal przesiedziałem w tych lasach

Samochód jechał powoli, nie spieszyliśmy się patrząc zza jego szyb na okolicę. Na nowe domostwa, nowe chodniki wzdłuż gminnej drogi, ścieżki rowerowe, na efekty unijnych dotacji i gospodarności lokalnej władzy, jednak nie tego wypatrywał mój wzrok. Szukałem widoków takich, jakie zapamiętałem dwadzieścia lat temu. Małej lokalnej beznadziei, ludzi pogrążających się w biedzie i bezrobociu po upadku PGR-ów, starych chałup, którym nikt nie da już szansy na nowe życie, podobnie jak ich mieszkańcom. Szukałem starej leśniczówki, zbudowanej z początkiem dwudziestego wieku. Jej murów z czerwonej cegły, obejścia z wielką stodołą, którą zacieniała rozłożysta korona ogromnego dębu. Szukałem Lucka, leśniczego, którego postać widzę tak wyraźnie jakbym stał obok niego przed dwoma dekadami. Człowieka niewielkiego wzrostu, lecz o wielkim sercu, który zawsze witał mnie z uśmiechem malowanym na okrągłej jak księżyc w pełni twarzy, której kolor dalece odbiegał od księżycowej poświaty. Zawsze w myśliwskim kapeluszu pod którym mały perkaty nos chował się między czerwone policzki. Dyżurny kolor na twarzy Lucka, bez wątpienia był efektem mroźnych dni spędzonych w lesie, smagającego wiatru i zmęczenia długim życiem pośród nieliczonych obowiązków, jak również związkom z lokalną gorzelnią w ramach integracji miejscowych notabli. Specjalnością leśniczego były nalewki na gorzelnianym spirytusie, czynione zgodnie z wielowiekową tradycją przypisaną księdzu, mieszkańcom pańskiego dworu oraz stojącym wyżej w gminnej hierarchii urzędnikom państwowym. Tak i Lucek jako nadleśniczy dołączył do zacnego grona a jego "Piołunówka" słynęła w okolicy smakiem i mocą trunku.

Nie raz bywało, gdy po udanym polowaniu do kuchni trafiała wątróbka a leśniczyna przyrządzała ją na sposób, którego już nie zaznacie. Stara węglowa kuchnia dając żar pod ogromną patelnię kupioną onegdaj od cyganów, wypełniała pomieszczenie ciepłem, trzaskiem palonych w niej polan i aromatem skwierczącego mięsa, przesyconym wonią cebuli właśnie wykopanej z przydomowego ogródka. Pamiętam ten nastrój spokoju, powolnego rytmu dnia, który znajdował swój epilog w zaciszu starej leśniczówki. Nikle światło wysłużonych, służbowych żarówek nieśmiało rozświetlało ściany, na których cienie rysowały niezliczone wieńce byków i parostki kozłów, otaczające swoją historią wielki stół przy którym, wspominając wydarzenia mienionego dnia czekaliśmy na postać leśniczyny. Pojawiła się po chwili z misą rumianej, złotej wątróbki, której aromatu nie były w stanie przyćmić zapach sznurów prawdziwków suszących się nieopodal, warkocze czosnku zdobiące sień, czy nawet zapachy obejścia dochodzący przez uchylone okno gościnnego pokoju Lucka. Od dłuższego czasu stała na stole kryształowa karafka wypełniona już tylko do połowy, gdy w oczekiwaniu na boską potrawę raczyliśmy się smakiem nalewki małymi kieliszkami z szkła pamiętającego czasy Franciszka Józefa. 

W takich chwilach stary leśniczy chętnie wracał do wspomnień, snując leśne opowieści. Zdarzenia łowców z komunistycznego naboru, tych z nowobogackiej fali, jak i te myśliwych z krwi i kości, ukształtowanych lasem i rodzinną tradycją. Nauczył mnie wiele, odkrywał świat lasu i wody jako krainę z której nie powinniśmy brać do woli, nawet jeśli nam wolno. Wskazywał drogę którą można iść inaczej dostrzegając piękno i złożoność przyrody, której jesteśmy zaledwie małym elementem. Po każdym naszym spotkaniu opadała moja gorączka młodego myśliwego a jej miejsce zastępował szacunek dla lasu, zwierzyny, tradycji i obyczaju. Co raz częściej zdarzało mi się unieść lufę sztucera, ponownie sięgając po lornetkę, by nawet długie godziny oczekiwania na ambonie wypełnić jedynie rolą obserwatora. Strzał stawał się tak banalnie prosty i zarazem zbędny w miejsce widoku wyłaniającego się rudla saren, które ufnie opuszczały śródpolną remizę. Sznurującego od ściany lasu lisa, szukającego łowieckiego szczęścia na ścierniskach, lub widoku wielkiego odyńca podążającego ku polu kukurydzy.

Może każdy powinien spotkać w życiu swojego Lucka, przejść się z nim jak ja zimową nocą na śnieżnej ponowie leśnymi duktami rozświetlonymi blaskiem księżyca. Otoczony wielkimi czapami śniegu na świerkowych gałęziach, rudym kolorem pni starych buków i grabów, odznaczających się na bezkresnej bieli. Wsłuchać się w każdy najdrobniejszy dźwięk lasu, potęgowany mroźnym i suchym powietrzem. Kiedy trzask łamanej gałęzi przez ruszoną naszym szeptem zwierzynę, urasta do grzmotu. Nie ma strachu, nie ma niepokoju, jest naturalne bicie serca lasu.

Samochód wjechał do Chynowa, zatrzymaliśmy się przy starej gorzelni. Spojrzałem na budynek w stanie rozbiórki, na okolicę zmienioną nie do poznania. Szukałem wzrokiem czerwonej cegły i ludzi z jej murów, postaci z tamtych lat. Tuż przy drodze za ogrodzeniem niewielkiej posesji krzątało się dwoje staruszków. Podszedłem do nich. Przywitałem się, kierują rozmowę na stare lata.  

Wie Pan, polowałem  w waszych lasach, będzie już ze dwadzieścia lat temu,  powiedziałem podtrzymując rozmowę.
Mój rozmówca wyraźnie się ożywił.
- Ja pracowałem w lesie na zrywce, powiedział.
Spojrzałem na jego dłonie, były nienaturalnie duże, z charakterystycznym przykurczem palców, o twardej, grubej skórze świadczącej o ciężkiej fizycznej pracy w polu i lesie.
-  To pewnie zna Pan leśniczego Lucka, spytałem
- Lucek, jakieś osiem lat jak umarł, odpowiedział kierując wzrok gdzieś przed siebie ...
Chyba i jemu wróciły wspomnienia zdarzeń, o które już nikt nie pyta. Poczuł się jednak szczęśliwy, że jakiś miastowy zatrzymał samochód pod jego furtką, zapytał o las i ludzi, którzy tam pracowali. Przecież to zwykłe życie, cztery pory roku splecione w jeden czas, złożony na lata, które tak szybko umknęły Zrobiło mi się smutno, nie ma Lucka a przecież nawet go nie odwiedziłem póki była pora. Las już nie ten sam, inne krajobrazy, wsie i domostwa. 
- Jedziemy dalej, rzuciłem
Jakoś odeszła ochota odszukania starej leśniczówki. Wolę ją zapamiętać jaką była, gdy w jej progach witał mnie uśmiechnięty Lucek.


Zespół pałacowo-folwarczny w Chynowie z przełomu XIX i XX wieku, W jego skład  wchodzą: widoczna na pierwszym planie gorzelnia, z lewej nazwijmy to "odrestaurowany" pałac oraz kuźnia, stajnia i park .