Memoriał Edmunda Antropika cz. 1




Po raz czwarty grupa przyjaciół, wędkarzy muchowych spotkała się nad urokliwą rzeką Wdą, by w ten sposób wspomnieć naszego Kolegę Edmunda Antropika, który odszedł od nas w lutym 2010 roku. W zwyczaju corocznych spotkań jest odwiedzenie grobu Mundka, zapalenie mu zniczy i chwila zadumy. To czas wspomnień jego niewątpliwie ciekawej postaci, wiedzy i pasji wędkarskiej, którą zaszczepił niezliczonej ilości wędkarzy muchowych. Pokłon nad jego grobem otworzył dla uczestników dzień pełen wrażeń, wspólnego pobytu oraz wędkowania w wodach rzeki, którą tak ukochał. 





Edmund Antropik ( 1935 - 2010 ), autorytet łowców troci na muchę, animator idei "no kill" na Pomorzu oraz zagorzały zwolennik zakazu stosowania osęki. Mundek zapewne przemierza teraz krainę niebiańskich troci z ciekawością i zadumą nestora, przyglądając się naszym poczynaniom. 



Wyruszamy zatem nad brzegi Wdy, by w duchu koleżeńskiego spotkania łowić lipienie. Choć formuła wędkowania przyjęła postać towarzyskich zawodów, to daleko szukać analogii do wędkarskiego sportu. Jak co roku ufundowane piękne nagrody muszą znaleźć właścicieli zatem wypada prowadzić małą statystykę złowionych ryb, ale o tym w części drugiej. Ryby dla nas nie są punktami, ale żywym stworzeniem. Łowimy na haczyki bezzadziorowe, oczywiście wszystkie wypuszczamy a miejsca żerowania lipieniowego narybku staramy się opuszczać jak najrychlej. Wyzwaniem jest kardynał a uznaniem w oczach kolegów największa złowiona ryba. Nie ma nerwów ni pośpiechu przypisanego w dzisiejszych czasach nie tylko wędkarskim zawodom, ale też wędkowaniu rekreacyjnemu. Nikt na takim spotkaniu za niczym nie goni, w myśl chwytliwych tytułów i haseł na portalach PZW promujących połów wybranych gatunków. Nikomu z nas nie przychodzi też do głowy zapisać zawyżony wymiar, większą ilość złowionych ryb a przecież każdy sędzią sam dla siebie. Wobec takiej postawy kolegów, jakże śmieszne, małostkowe a wręcz żenujące są doniesienia ze świata sportu kwalifikowanego o mrożonych rybach ukrywanych w krzakach, czy rozdawaniu na boku kart z numerem atrakcyjnego sektora, lub o tendencyjnym połowie 20 - sto centymetrowych rybek. Jako że na Mundkowym Memoriale sportu zaledwie namiastka, pozostawmy owe dylematy sumieniu, zadumie i refleksji zawodników GP Polski a my ruszamy nad wodę.


Każdy z nas mógł wybrać dowolny odcinek  a mnie los rzucił na 117 km, w urokliwy fragment rzeki leniwie płynącej w koronach starych drzew. Wdy właściwie nie znam a jako, że udział w memoriale był moim pierwszym zatem i po raz pierwszy miałem okazję spotkać się z tutejszym lipieniem. Choć wcześniejsze doniesienia kolegów jednoznacznie wskazywały na suchą muchę, jednak przekornie dzień pobytu był wyjątkowo pochmurny. Woda się nie gotowała a nieliczne zbiórki wskazywały obecność małych ryb. 


Spoglądając na tą scenerię niestety zdecydowałem się na nimfę i chyba była to lekcja pokory udzielona przez Mundka. Widać coś zamieszał w niebie by ukryć tym pochmurnym dniem, prawdziwe oblicze kardynałów Wdy i ich zwyczaje pokarmowe. Ryby jak się później okazało chętnie opuszczały głębiny podnosząc się do imitacji chruścików w postaci Goddardów. Towarzystwo rozeszło się gdzieś po rzece a zostając sam przyszło mi próbować przekuć na sukces doświadczenia z Redy. Jakże rutyna gubi i przypisanie do jednej rzeki. Dla mnie to najcenniejsza reprymenda jaką Edmund Antropik udzielił mi, choć z niebiańskiej krainy. Tak łowne na Redzie maleńkie, bezjeżynkowe chruściki oraz krótka nimfa, okazały się bezużyteczne a prowadzenie zestawu również wymagało innej techniki. Ryby wychodziły praktycznie tylko do nimfy prowadzonej na długiej lince z prądem a dość powiedzieć, że zanim połapałem się w ich preferencjach nadeszła godzina 14.00, czyli ustalony koniec wędkowania. Największą moją rybą był lipień zaledwie 35 cm i wobec późniejszych relacji kolegów była to moja sromotna porażka.


Pisząc o Wdzie z pewnością warto zaznaczyć niesamowity charakter tej rzeki. Przy jej naturalnym, w znaczeniu niepodeszczowym stanie, jest wodą głęboką praktycznie uniemożliwiającą brodzenie. Do tego niezwykle klarowna woda sprawia złudzenie płycizny w miejscu gdzie wpadamy do granicy spodniobutów. Dno porastają łąki Jeżogłówki pojedynczej w przerwach której, wąskie rynienki i tak często bywają poza zasięgiem brodzenia. Już pierwszy zbyt śmiały krok w jej nurty o mało nie skończył się dla mnie kąpielą po szyję. Szybko zrezygnowałem z noszenia aparatu fotograficznego. zatem wybaczcie niewielką ilość zdjęć z tej części dnia. Poprawię się w fotograficznej relacji w cz. 2. 

O nas jeszcze wiele napiszę, jednak gdy "moje" towarzystwo zagubiło się gdzieś w zakamarkach Wdy, spotykałem przygodnych muszkarzy. Widać u nich szacunek dla rzeki, zrozumienie potrzeby uwalniania lipieni. W rozmowach z nimi dało się wyczuć pełną dezaprobatę wobec dostępnych limitów dziennych łososiowatych w naszym okręgu i bierność władz okręgowych. Edmund z pewnością jest szczęśliwy widząc z chmur nad Wdą, coraz więcej wędkarzy kochających rzekę i potrafiących zrozumieć potrzeby jej mieszkańców.



c.d.n