Ojciec


Wacław Buczkowski, Dynów 1934 -  Gdynia 1976.
Marynarz floty handlowej, wędkarz, miłośnik spinningu. Jednak czy tak lakoniczny opis jest w stanie pomieścić historię nawet krótkiego życia, relację ojca z synem, czy wspomnienia wspólnych chwil spędzonych nad wodą?  Ojciec, to opowieść o człowieku, zapewne możliwa jedynie w takim dniu jak dziś. Na co dzień miejsce na wędkarskich portalach, w prasie i wydawnictwach zajmują życiorysy postaci uznanych, lub tych obwieszających się związkowymi medalami. Nie ma miejsca ani pewnie potrzeby na zwyczajną historię, jaka jest udziałem większości z nas pośród rodzinnych opowieści. 

Każdy z nas ma też stary kufer, do którego pakuje rzeczy mogące się kiedyś przydać, wypełniony po brzegi, zapomniany obrasta kurzem. To kufer naszych wspomnień, wędkarskich przeżyć, stanowi pamięć zdarzeń, które w chwili pakowania wydają się istotne, później tracą na znaczeniu wobec kolejnych jeszcze bardziej ciekawych. Leżą tam latami pokrywając się patyną czasu, zatracają wyrazistość i detale, jednak przechowane czekają na swój dzień, gdy uchylone wieko skrzyni da im okazję ponownego życia. Coraz częściej tam zaglądam wydobywając z jego dna mienione chwile. Jak w renowacji starego filmu staram się nadać im nowy blask a tylko mój umysł jak archaiczny projektor filmowy jest w stanie wyświetlić obrazy. Rozwijam płótno, pierwsze sceny pożółkłej kopii wypełniają ekran, klatki filmu początkowo skacząc z czasem nabierają płynności. Jeszcze tylko nieco pionowo przesuwających się rys na starej taśmie filmowej zakłóca widok i oto już wyświetla się tytuł filmu - "Wędkarskie spełnienie'. Uwaga skupia się na pierwszych senach a światło projekcji przenikając ciemne wnętrze, prześwietla smugą zawiesinę kurzu poderwanego z ram starych zdjęć, stojaków pełnych wędzisk z różnych epok, siatek i niedbale zawieszonych na kołku kurtek. 

Jestem tu gdzie czują się najlepiej, w starej chacie, gdzie zapach drewnianych ścian, trzask drzewa płonącego się w kominku dopełnia atmosfery. Za oknem jesień w całej swej listopadowej okazałości i choć krople deszczu spływają po szybach w oddali na wzgórzach płoną lasy mgłą wilgoci poderwaną zatrzymanym ciepłem tak nieodległych letnich dni. Purpurowe korony starych buków mieszają się z zielenią świerków na tle nieba, które nie potrafi zdefiniować swojego koloru. Staje się ołowiane, by za chwilę otworzyć rozległą przestrzeń błękitu. W tej chwili zmieniają się kolory a widoczna nieopodal rzeka przybiera barwę bursztynu. Niesione nurtem liście potęgują swoją barwa mieszankę czerwieni, żółci i brązu zwiastując nadejście kolejnej pory roku zgodnie z nieodmiennym rytmem przyrody. Wystarczy bardziej wytężyć wzrok, by dostrzec wielkie lipienie, kardynały które podnoszą tęczowe cielska do drobnych owadów kończących swe życie w rzecznym nurcie. Schowane latem gdzieś zakamarkach rzecznego dna, teraz harcują, dając okazje ich podziwiania. Jak dobrze, gdy unoszone w czerwcowym geście triumfu wracały do wody by teraz dać okazje do ponownego spotkania delikatnym zestawem suchej muszki. Nie znana mi barwa piękniejsza nisz szata lipienia jesieni, jego wielka płetwa nieostrożnie stercząca nad wodę, gdy trąca pędy tataraku w oczekiwaniu deszczu maleńkich chruścików.

Spoglądam na ekran, obraz jest czarno - biały jak utrwalone w pamięci sceny z dzieciństwa. Taki był wtedy świat, pozbawiony kolorów obraz lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Gdynia, choć na mapie miast zdawała się być perełką, ale i ona poddana ustrojowym doktrynom nie opierała się szarości wyznaczanej pracą portu i stoczni. Ulice przemierzali szarzy ludzie, w szarych ortalionowych płaszczach, wszyscy do siebie podobni, ukształtowani na wzór anonimowego obywatela. Ustalony porządek rzeczy wyznaczał rytm miasta, gdy tłumnie zapełnione dworce podmiejskiej kolejki sprawiały kilka razy dziennie wrażenie, aglomeracji tętniącej życiem. Społeczeństwu obywateli dane było jeszcze wykonać pospieszne zakupy, by resztę z przydzielonego czasu spędzić na łonie rodziny. Ulice szybko się wyludniały a jedynie opustoszałe przestrzenie miasta przesycał zapach ryby niesiony z portu, pomieszany z wonią morskiego powietrza. Gdzieś w oddali słychać było pracę stoczniowych i portowych urządzeń, które czyniły Gdynię miastem nigdy nie śpiącym. Nieliczne samochody przemierzały brukowane ulice a dźwięk ich silników jedynie na chwilę zakłócał ciszę. Jedynie donośny dźwięk okrętowej syreny niesiony północnym powiewem, oznajmiał ruch portowej redy. W takich chwilach mocniej biły serca żon i matek oczekujących powrotu z morza mężów i synów. 

Tak i moje serce biło mocniej w oczekiwaniu ojca powracającego z długiego rejsu. Świat był wtedy ogromny a statki floty handlowej przemierzały go miesiącami, czasem latami by powrócić do macierzystego portu w Gdyni. Dzień jego powrotu był rodzinnym świętem a dla mnie oznaczał nadchodzące tygodnie, czasem miesiące wspólnych wypadów na liczne jeziora otaczające Trójmiasto. To była wielka, moja nadzieja nie mniejsza niż nadzieja miasta, której nie byłem w stanie pojąć zmysłami kilkuletniego chłopca. Gdy sceny robotniczego marszu ulicą Świętojańską z ciałem zastrzelonego Zbyszka Godlewskiego (Janek Wiśniewski) niesionym na drzwiach kościoła, rodziły uczucia trwogi o los najbliższych i bezsilności wobec brutalności komunistycznej władzy. Pamiętam ten dzień oczami dziesięciolatka, dzień szary, smutny, ponury. Niemy krzyk robotników idących pochodem pod partyjny komitet, huki wystrzałów, dymy gazów łzawiących snujące się ulicami. Gryzący zapach wdzierający się do mieszkań, szarą ulicę, szary tłum, na tle którego czerwone plamy krwi na chwilę zastąpiły partyjne symbole. Biegnących ludzi, których przywitały karabinowe kule. Krzyki rozpaczy, gniewu i budzącej się solidarności. 

Na tle tych wydarzeń codzienne, rodzinne sprawy wydają się małostkowe i mniej istotne, jednak to one stanowiły o naszym życiu. Przecież nie telewizja czy internet wypełniały wtedy dni wielopokoleniowych rodzin żyjących po jednym dachem a nauka, praca i małe przyjemności, na które przywalała partyjna władza. Niezaprzeczalnie jedną z nich było wędkarstwo i choć wtedy nie rozumiałem istoty ani prawdziwego oblicza Polskiego Związku Wędkarskiego, to przynależność do tej organizacji dla małego chłopca emocjonalnie nie mogła z niczym się równać. Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj a przecież minęło ponad czterdzieści lat, gdy ojciec poprowadził mnie do siedziby Koła PZW. Miał taki zwyczaj gdy prowadząc mnie ulicami Gdyni w sprawach ważnych, obejmował mnie kładąc swoją rękę na moim ramieniu. Tak szliśmy razem na poranną, niedzielną mszę, w dniu inauguracji pierwszej klasy szkoły podstawowej, w dniu wstępowania do harcerstwa czy klubu sportowego. Tak i tego dnia przemierzaliśmy ulice miasta a on prowadził syna ku męskiej inicjacji, bo czym przecież było w oczach ojca i syna stanie się utwierdzonym w prawie wędkarzem jak nie zostanie mężczyzną. Miałem dwanaście lat i gdy moim rówieśnikom sypały się kredki z tornistra, ja na prawach dorosłych mogłem u jego boku stanąć nad brzegiem rzeki czy jeziora. Zmarł wcześnie, zbyt wcześnie o ile w ogóle takie pojęcie istnieje. Miałem zaledwie szesnaście lat gdy straciłem w jego osobie nie tylko ojca, ale też przyjaciela, nauczyciela i towarzysza wspólnych wędkarskich wypraw. Jednak te lata, które były nam dane, te chwile nad rozległymi wodami Sanu, malowniczymi jeziorami Pomorza nie poszły w zapomnienie. Jego pasją był spinning, ruch, możliwość odwiedzania niezliczonych miejsc w zmiennych porach roku. Sposobność przyglądania się złożonym relacjom przyrody, które rozumiał, szanował i potrafił przekazać synowi. Nauczył mnie nie tylko patrzeć, ale tez widzieć to co wielu mija w pospiechu w pogoni za aktem ostatnim, rybą uwięzioną na grocie haczyka. 

Ojciec rozkochał mnie w rzece, jej nieprzeniknionej naturze gdy wspólny czas spędzony nad wodami Sanu upływał nie tylko na połowach ryb, ale na wędrówkach po okolicznych wzgórzach Dynowa. To stamtąd widziałem urokliwe miasteczko, rozrzucone nieopodal stare domostwa, ale też wstęgę wody tak zmienną każdego dnia, wijącą się pośród pastelowych pagórków. Raz przywoływała głosem bolenia bijącego przy ostrogach mostu, by za chwile kusić nurtem kryjącym okazałe świnki, klenie czy brzany. Z upływem dnia zmieniał się jej nastrój, odcień, nawet dźwięk płynącej wody. Inny o poranku ścielącym mgły, inny wieczorem gdy kryjąca się za horyzontem tarcza słońca otulała wszystko  czerwoną poświatą. Inaczej ćwierkały ptaki o  świcie, by pod wieczór zmęczone upalnym dniem, głos oddać pohukującej sowie. Podążając za ojcem brzegami wód wszystko to było moim udziałem. Otwierał mi oczy na ptactwo, rozwijające się pąki wiosennych roślin, kolor jesiennych lasów. Wskazywał właściwą drogę do barw, zapachów i odgłosów przyrody. Dziś wiem jak patrzeć, by widzieć  ...  i to jest największe, wędkarskie spełnienie.

Każdy z nas w chwili urodzin otrzymuje bezcenny dar. Jest nim książka, choć złożona z białych kart, której objętość jest tajemnicą natury. Od pierwszego krzyku noworodka zaczynamy zapis jej stronic i w dowolnej chwili życia możemy zatrzymać na chwilę pióro nadając tytuł wypełnionej treści. Będzie to jeno słowo lub zdanie, które opisze nasze dotychczasowe dokonania, zwycięstwa i porażki. Choć będziemy stronice zapełniać dalej, chwila ta daje okazję do refleksji. Jedni zatytułują „Rodzina” inni „ Pieniądze”. Czy jednak wobec kolejnych pustych stron, które dane Wam będzie zapisać, jesteście gotowi nadać dotychczasowej treści tytuł - "Spełnienie” ?

Dziękuję Tobie Tato