Hrabiego słowo na niedzielę ... czyli jak nie wdepnąć w kupę


Opustoszały miasta i miasteczka. Oto naród ruszył w pielgrzymkę nad rozległe wody Pomorza. Ramię w ramię ksiądz i policjant, polityk i bezrobotny, pracownik i pracodawca przemierzają brzegi rzek równym krokiem. No może pracodawca nieco wolniej, bo dźwigać musi siebie, ekwipunek za 10 tys zł i zawartość żołądka w postaci beczki piwa. Zwinnie i  szybko porusza się bezrobotny, wiadomo jak to z głodnym bywa. Względny spokój udziela się pracownikom - czy się stoi, czy się leży wszakże łosoś się należy. 



Wszelkie jednak społeczne podziały zacierają się wobec dwóch szkół połowu troci. Szkoły "Krakowskiej" i "Wileńskiej". Zwolennicy tej pierwszej przyjęli definicję, że troć trzeba wysiedzieć. Zapuszczają korzenie na na małym placyku upatrzonego brzegu. Lekutko z wyczucie rozgarniając butem leżące śmieci, robiąc sobie udeptaną ziemie pd stopy i zamierają w pozie czapli. Teraz ruchem jednostajnym wykonują rzuty w miejscu, czesząc woblerem rzekę z trasy jego przelotu tworząc zaporę nie do przebycia. Metoda skuteczna bo bezrobotni goniąc po brzegach nieświadomie naganiają ryby, które prędzej czy później wejdą w zasięg zastawionych sideł.

Bardziej wyrafinowaną grupę stanowią trzymacze. Ta uproszczona forma "na zaporę" nie wymaga już prawie żadnej aktywności poza wpuszczeniem woblera na wodę o wschodzie słońca. Trzymany w miejscu do brania ryby lub zachodu słońca, czyli mistrzowie jednej dziury. Oprócz wielu oczywistych zalet sposób na zaporę lub trzymadełko umożliwia rozstawienie krzesełek, stolika i ekspozycję napojów. Dobrze gdy na przeciwległym brzegu powstanie podobny camping. Można wtedy wymienić myśli a dwie przynęty o skrzyżowanych lub równoległych trasach dają 100 % gwarancji złowienia ryby, o ile coś w wodzie żyje.

Druga szkoła to Wileńska hołdująca przekonaniu, że troć trzeba wychodzić. Do społeczności chodzących wypada zliczyć wędkarzy - gawędziarzy. Ci raczej nie łowią zajęci poszukiwaniem potencjalnych ofiar na brzegu a każdy napotkany wędkarz staje się słuchaczem opowieści o złowionych onegdaj trociach gigantach. Osobną grupę w tej klasie, stanowią ekshibicjoniści, którzy uprzednio zakupiona rybkę przemycają w plecaku a następnie dyskretnie umieszczają w przewiewnej siatce. Paradując dzień cały w obu kierunkach rzeki, oczekują podziwu i uznania. Społeczność ta generuje opozycję w postaci podglądaczy. Przebrani za pieńki po wyciętych drzewach, butelki po piwie lub zdechłe kaczki, bacznie obserwują wszystkich. Sporządzane na miejscu notatki posłużą do emocjonalnych wpisów na wędkarskich forach w obronie mięsa troci.

Dochodzimy do niezależnych, uznających obie metody, ale łowiących wyłącznie w internecie i oni zwykle odnoszą największe sukcesy. Zatem wybierając się na styczniowe trocie zawczasu warto przemyśleć do której społeczności się załapać. W rankingu na miejsce pierwsze wysuwają się wirtualni, bo tanio, wygodnie i jest się czym pochwalić. Co do dwóch pozostałych, tyle opinii ilu wędkarzy. Tak po prawdzie nie ma znaczenia gdzie przynależeć będziecie, bo w rzece płynie jedynie woda ... jeszcze.

Wykorzystano grafikę Roberta Tracza oraz mnie płacącego składki. 
Artur Hrabia Buczkowski