Czeskie Moravy. Noc
lipcowa, jedna z tych najkrótszych w roku. Duszna, lepka, daleka od
nocy dającej wytchnienie, paliła sen wczorajszą niespełnioną
burzą. Przewracała swoim rozedrganiem z boku na bok. Pełna
niepokoju. Nim jeszcze oddała świat dniu we władanie rozsypała
ciężkie, grube krople po parapecie, chodniku jakby zabębniła na
ulgę. Po chwili nastał spokój i tylko pasemka mgły, snujące się
leniwie, pozostały wspomnieniem deszczu. Sen już nie
nadchodził.
Pierwsze płomienie słońca rozświetliły wschód,
chmurny, gęsty od wilgoci. Zapach świeżo parzonej kawy. Resztki
nocy zniknęły, gdy zabrałem muchówkę. Coś takiego dziwnego
było w powietrzu, coś nieokreślonego, prawie metafizycznego. Po
chwili schodziłem ścieżką do coraz bardziej szumiącej rzeki.
Było duszno, parno. Usiadłem na korzeniu drzewa, przyniesionym
przez majową wielką wodę. Tu, poniżej potężnego jazu
krystaliczna rzeka zostawiała wszelkie ślady swojej potęgi,
szeroko rozlewała się łagodnymi zakolami, falując w łupkowych
żłobieniach szmaragdowym odcieniem. Zmontowałem muchówkę.
Czekałem. Szum mojej rzeki zawsze przynosił ukojenie.
Myślę,
że jest to miłość odwzajemniona. W oddali zostawiłem
codzienność, tu mogłem o niej zapomnieć. Nawet niepotrzebny
papieros smakował inaczej. Dostrzegłem uwijający się na
płyciznach narybek, beztroski, swawolny, ale i czujny. Nad głową
ciężkie nabrzmiałe chmury rwały swe podbrzusza o wierzchołki
zalesionych wzgórz. Było w tym coś złowrogiego, ale i
fascynującego zarazem - nawet nie umiem tego opisać - bo jakie
słowa oddadzą wyobraźnię natury? Można je przenieść na
papier w metaforach, można starać się odwzorować je pędzlem, ale
zawsze będzie to tylko kopia na własny użytek, to po prostu trzeba
chcieć zobaczyć, nasycić się tym po kłębki nerwów, poczuć
każdym zmysłem. Trzeba umieć kochać, aby choć odrobinę
zrozumieć siebie i otoczenie.
Z pudełka wyjąłem nimfy. Powoli
długimi rzutami obławiałem obrzeża wlotów płani. Nagle w
ciszy rozległ się pierwszy ciężki łomot, poniósł się echem
jak zew na łowy. Już dostrzegałem lusterka młodzieży nad
ciemnym dnem, już wiem, że ruszyły całą watahą jak wilki. Teraz
tylko pozostało je przechytrzyć. Złote, muskularne i potężne. W
polaroidach widziałem, jak pełne majestatu i spokoju unoszą się
nad dnem, rozpalają wyobraźnię, czujne i nieufne na leniwie
płynącej wodzie. Już nieraz przekonałem się, że wystarczy
tylko jeden nieudany rzut, aby ryby przerwały żerowanie Zalegają
wtedy na dnie i żadna siła nie zmusi ich, by uganiały się za
pokarmem. Trzeba odczekać. Czasem bez ruchu, bez rzutu. Teraz też
czekałem. Kolejny łomot prawie mnie przestraszył, ale już
wiedziałem, że moje szanse rosną. Przepuściłem zestaw granicą
płycizny i głębokiej wody. Pierwsze branie było mocne.
Zacięcie i ostry, nieznoszący sprzeciwu odjazd pod prąd wywołał
uśmiech. Tak! Lubię, nawet uwielbiam ten pierwszy atak, tę
niepewność.
Doświadczenie jednak robi swoje. Po chwili uwalniam
60-tkę i czekam, aż odsapnie i sama odpłynie. Kolejne branie
zaskoczyło mnie, raczej trudno tak szybko sprowokować kolejną
brzanę ze stada, ale teraz skupienie, hol na granicy wytrzymałości
sprzętu i kolejna 60-tka ląduje w podbieraku. Przewiązuję
przypon, muchy i prowokuję szczęście kolejny raz, atak kolejnej
brzany zmusza mnie do zejścia w głębszą wodę, by nie pozwolić
rybie przetrzeć przyponu o ostre krawędzie granitowych głazów.
Jest większa, idzie głęboko, czuję jak przewraca żwir pyskiem
próbując się pozbyć muchy. Nie daje rady, ląduje w podbieraku ma
ponad 70cm! Chciałbym w takich chwilach przytulić świat, pocałować
naszą planetę w same czoło. Cudowne uczucie spełnienia! Kuszę
los kolejne branie przeczy logice i praktyce, ale jest pewne, silne,
zatracam poczucie czasu łowię, holuję cieszę się jak dzieciak.
Zaczyna mi świtać w głowie, że trafiłem coś wyjątkowego, coś,
co zdarza się tylko w bajkach!
Kolejne brania
przynoszą brzany w przedziale 40-55cm. Postanawiam zmienić miejsce.
Schodzę niżej do szybkiego przelewu pośród głazów, tam zawsze
miałem brania mimo słabego żerowania ryb. Wchodzę głęboko, na
granicę nurtu. Brania nie ustają, łowię kolejne brzany, zaczynam
kombinować, wykorzystuję sytuację do weryfikacji moich przynęt.
Ryby żerują jak w amoku, próbuję zrozumieć chwilę. Takiego
zachowania brzan jeszcze nie spotkałem.
Robi się ciemniej mimo
nieprzyzwoicie wczesnej pory. Chmury jakby chciały przygnieść
wzgórza, kłębią się, wznoszą by po chwili opaść swą
szarością pośród coraz bardziej zamazanych drzew.
Brzany żerują, widzę
co chwile błyskające złotem dno, majaczą grafitowe cienie wolno
przesuwające się w szybkim nurcie. Kolejny raz przewiązuję węzły,
przypon i muchy. Przy nastej brzanie zaczynam czuć ból w
łokciu. Forsowne hole w szybkim nurcie robią swoje. Sycę się
zrządzeniem losu. Radość. Głębia doznań. Szczęście.
Łowione
brzany są średniakami. Postanawiam wrócić do pierwszego miejsca
połowu. Pierwsze przepuszczenie zestawu przynosi rybę około
60 cm., Gdy wypuszczam brzanę dostrzegam długi, bardzo długi cień.
Zjawa?! Przywiązuję imitację, która przyniosła mi najwięcej
brań. Dwa przepuszczenia nie przynoszą upragnionego ataku.
Przykładam się, udaje mi się poprowadzić muchę granicą nurtu i
znów nic! Teraz to już jest dziwne!
Zmieniam imitację o
oczko wyższy rozmiar, nimfa muska żwir, czuję jak przeskakuje po
otoczakach i… nic! Przeczesuję główny nurt, choć zdaje sobie
sprawę, że w takich miejscach brzany atakują rzadziej, nie są tak
szybkie jak pstrągi. Zaczynam prowadzić nimfę na dłuższym
sznurze, aż do wypłacenia, ale starania moje nie przynoszą efektu.
Przewiązuję cały przypon, układam go z żyłek w inny sposób,
wydłużam. Brzany wciąż żerują. Wiem, że gdzieś tu jest mój
sen, widziałem ducha tej rzeki. Kolejny raz przepuszczenia zestaw,
ale napięcie mięśni i natłok myśli nie pomagają w
polowaniu. Schodzę parę kroków, na wypłacenie nurtu. Zaczynam
łowić we wstecznych prądach.
Zaczep wyrywa mnie z rozmyślań…
jaki zaczep?! Ryba bez mojego zacięcia płynie pod prąd. Próbuję
ją zatrzymać, ale jej siła nie znosi sprzeciwu. Majestat, spokój
i pewność siebie tej brzany budzą mój szacunek i obawę. Ryba
trzyma się głównego nurtu i dna. W takiej chwili moja muchowa 8-ka
wydaje się witką wierzbową. Pozwalam brzanie na niewiele, wiem, że
jeżeli ryba ma w dobrej kondycji wrócić do swojego świata, walka
nie może trwać zbyt długo. Zmuszam ją do spłynięcia z
prądem. Nie podoba się jej to, wściekle atakuje widzę jak trze
pyskiem o otoczaki. Podnoszę rybę znad dna, aż muchówka
trzeszczy. Brzana przewala się pod powierzchnią i zaczyna uciekać
z nurtem. Teraz i ja muszę przyśpieszyć, bo nastroszone głazy nie
pozwalają mi na wiele. Znów zalega na dnie, odpoczywa. Staram się
kolejny raz wyciągnąć ją pod powierzchnię. Przychodzi mi to z
trudem. Ryba zaczyna młynkować, chlapać, nie pozwalam jej
nurkować. Wierzę w sprzęt, doświadczenie i „zimną krew”.
Jeśli do teraz nie zerwała się, nie przetarła żyłki moje szanse
rosną. Wchodzę w nurt, na ile pozwalają spodniobuty, teraz walka
na „krótkim dyszlu” - wóz albo przewóz. Pierwsze próba
podebrania nie udaje się, brzana odchodzi, nawracam ją, ryba
wchodzi głową do podbieraka. Podnoszę nad wodę, przytulam do
siebie Cały jestem mokry, nie zauważyłem nawet, kiedy zaczął
padać deszcz. Wychodzę na płyciznę. Brzana się uspokaja,
ciężko dyszy na płytkiej wodzie. Mierzę, dwa razy wychodzi mi
96 cm !!!
Deszcz pada, szarobure niebo jakby chciało zasłonić
cały świat. Ukryć tajemnicę i ducha tej rzeki. Patrzymy na
siebie, ja z dumą i radością ryba z obawą. Głaszczę ją po
grzbiecie. Powoli odprowadzam na głęboką wodę, trzymam za trudny
do objęcia dłonią trzon ogona. Ustawiam jej pysk pod prąd. Brzana
się ożywia, ale zostaje ufna przy mnie. Chwilo trwaj! Wiem, ze
jeszcze chwilę i wyrwie mi się i odpłynie i oboje wrócimy do
swoich światów. Na razie ciężkimi kroplami deszczu liczymy
sekundy. Brzana odpływa powoli, przystaje nad dnem lekko faluje
ogonem w nurcie rzeki. Odpoczywa, dochodzi do siebie. Czekam, aż
odpłynie. Po chwili znika jak duch w czeluściach szmaragdowej wody.
Już nie sposób łowić. Ręka boli, dostrzegam poluzowana przelotkę
mojej muchówki. Imitację chowam do portfela… ta już nigdy żadnej
ryby nie złowi.
Będzie pamięcią, częścią tajemnicy i piękna
życia. Wracam. Pełny wiary i nadziei, że kiedyś jeszcze
spotkam królową mojej rzeki. Deszcz padał dalej.
Pozdrawiam
Kazimierz Żertka