Odwiedziłem rzekę Redę po długim czasie, odcinek środkowy praktycznie pierwszy raz od jesieni. Zdobyłem się nawet, czego zwykle nie robię by nad wodą zameldować się o świcie. Po ostatnich tropikalnych upałach możliwość oddychania rześkim, porannym powietrzem była przeżyciem niemal mistycznym. Liczyłem na mgły, czerwoną tarczę wschodzącego słońca i podobne klimaty jednak dzień budził się nijak, zwyczajnie. Z każdą chwilą robiło się tylko jaśniej i nieco cieplej, aż do chwili gdy wszystko zamarło poświacie pochmurnego i bezwietrznego dnia.
Droga do jednej z ulubionych, lipieniowych miejscówek zwykle a raczej zawsze była solidnie wydeptaną ścieżką pośród wysokiej, letniej roślinności. Prowadziła stałą trasą wędrówek poruszających się gęsiego wędkarzy, z grupy tych co rutynowo przeczesują rzekę. Do grona stałych bywalców, co jakiś czas dołączał zagubiony w meandrach rzeki turysta a nadbrzeżne ścieżki nieuchronnie prowadziły go najciekawszych miejsc połowu. Nawet nie znając rzeki przybysz bez trudu odnajdywał rynienki, nad którymi udeptane w trawie połacie drani wskazywały gdzie postawić wędkarskie buty.
Dziś odnalazłem inna rzekę i nie
powiem, że wyglądała na wodę nad która jeszcze nie byłem.
Bardziej przypominało to wrażenie jakie mamy wchodząc do
mieszkania po długi urlopie. Wydaje się nasze, ale inne. Odmiennie
pachnie, jest jakieś wypoczęte, przesycone spokojem, który za
chwile zburzymy powrotem do codziennego użytkowania. Chyba tak
właśnie wyglądała Reda dzisiejszego poranka. Po wydeptanych
ścieżkach nie pozostał nawet ślad. Wyjątkowo bujna, nadbrzeżna
roślinność z trudem pozwalała przedzierać się w głąb rzeki.
Buty oplatały uparte, płożące łodygi jeżyn, powoju i wszelkiej
botanicznej gadziny. Zwarte trzciny sięgające do czubka głowy
obsypywały letnią koszulę deszczem zimnej rosy, która z każdą
chwilą przybierała postać mokrych zacieków potęgujących chłód
poranka. Do ”szczęścia” brakowało tylko wzburzonych moim
marszem chmar owadów, które zawsze skorzystają z okazji by cie
pokąsać.
Nurt rzeki w powolnym rytmie niósł
lekko traconą, choć niskiego stanu wodę. Wreszcie znalazłem
oparcie dla butów w twardym, żwirowym dnie pozostawiając za sobą
tak zdradliwy i uciążliwy do pokonania przybrzeżny pas błota. Oto
jestem sam nad moją Redą, ani żywej duszy, nie licząc ptactwa,
które równie nieśmiało co promienie słońca zza chmur próbuje
przywitać dzień. W tym przytłumionym świetle, rzeka wygląda
tajemniczo a jedyną niewiadomą pozostaje już tylko obecność
mieszkańców jej głębin.
Puste brzegi podpowiadały wiele
scenariuszy. Może Towarzystwo lipieniowej adoracji zmęczyło się
muchowaniem a pokusa letniego srebrniaka ostatecznie zwyciężyła
snobistyczną konieczność przynależności do klanu wybrańców.
Może zwykły spinning okazał się bardziej skuteczny w napełnianiu
zamrażarki od jakieś tam patyka z linką. Wszakże wystarczy stanąć
poniżej jazu na udeptanej ziemi i raczyć domowników solidną
połacią mięsa zamiast gonić w znoju po rzece i trwonić godziny
na kręceniu much. Takie myśli błądziły mi pod kapeluszem, gdy
już od dłuższego czasu moja brązka czesała solidny kawał rzeki.
W tej chwili dotarło do mnie, że wszelkie snute optymistyczne
przypuszczenia nie staną się upragnioną rzeczywistością o
dobrowolnym końcu okupacji lipieniowych miejscówek. To rzeka swoją
pustynną wodą wygoniła z brzegów wędkarzy.
Zestaw podążał raz wolniej raz
szybciej, głębiej, płycej i na wszelkie znane i sprawdzone sposoby
prowadzenia pewnej muchy. Nic … studnia bez dna, bezkresna czarna
dziura, ani śladu lipienia. Małego lub dużego, tego trzydziestaka,
który onegdaj nie pozwalał na spokojne wypalenie papierosa lub
zjedzenie obsychającej z każdą chwilą kanapki. Nie ma
wszędobylskiego narybku, nie ma kardynałów ze stada podstawowego,
również tych ponad dwadzieścia centymetrów, kiedyś z naciąganymi
do wymiaru kręgosłupami. W desperacji i przerażeniu goniłem po
”delikatesach”, moich najbardziej skrytych wlewach, rynienkach i
burtach, które zwykle oszczędzam na jesień … nic.
Tylko co jakiś czas serce zabiło
nieco mocniej, ale to podrostki potokowca z impetem pobierały muchę.
Waleczne, małe kajtki próbowały swoich sił by w przyszłości
przechytrzyć łowcę. Od dawna nie kaleczone haczykiem z ufnością łykały przynętę trzymając się dna na podobieństwo swych
okazałych braci. Każde jednak lądowanie oznajmiało kolejne
czerwone kropki mieniące się w toni w miejsce nadziei na
jakiegokolwiek lipienia. Rozprowadzone po całej rzece pstrągi, dziś
liczne zapewne podzielą los kardynałów, podobnie jak w mienionych
sezonach, gdy okazały kaban stawał się udziałem wybrańca i
szczęśliwca. Przepadną gdzieś bez powodu i przyczyny,
przynajmniej w mniemaniu tych, którzy w swej łaskawości od lat
próbują zarybić rzekę.
Reda płynie, podobnie i nieuchronnie
jak czas, który był podarowany. W miejsce rozumu ktoś obdarzył
decydentów arogancją, butą i niekompetencją. Dobry Bóg zrobił
co mógł … a teraz trzeba zawołać …
Sadziec konopiasty (Eupatorium cannabinum)
Pospolity europejski gatunek, występuje także w północnej Afryce oraz Azji. Należy do rodziny astrowatych. Spotkać go można na brzegach wód i na wilgotnych łąkach. Osiąga zwykle wysokość to 100-150 cm, jednak w odpowiednich warunkach sadziec może dorastać nawet ponad 2 metry wysokości. Bylina ta posiada grube kłącze i prosto wzniesioną , górą owłosioną łodygę, która może się rozgałęziać.