Kaszlak, laga i rock and roll



Zima, wtedy zawsze padał śnieg. Parkując samochód, dobrze było zapamiętać miejsce postoju, by rankiem nie odśnieżyć pojazdu sąsiada. Fiaty 126 p ustawione na parkingu jeden obok drugiego, przykryte czapą śniegu wyglądały podobnie, na kształt małych kopek zimowego puchu. Mały Fiat był zadziwiającym pojazdem. Choć z zewnątrz przypominał zabawkowy samochodzik, to napawał dumą szczęśliwych posiadaczy przedmiotu marzeń socjalistycznego społeczeństwa lat 80 - tych. Jego wnętrze jednak było przepastne a skromna zewnętrzna powłoka nie zdradzała możliwości upchania do niego kilku chłopa, sprzętu wędkarskiego jak na wojnę i bagażu plecaków, kurtek, butów i wszelkiego innego dobra, który dało by się obdzielić kompanię wojska. Pozostało tylko użyć kija od szczotki do popchnięcia rozrusznika, bo pociąganie za manetkę linki było zimową porą ryzykowne, o ile wcześniej nie została już urwana. Wreszcie " kaszlak" odpalał, charcząc dając do zrozumienia, że niekoniecznie dojedzie do celu i oto otwierała się przed nami droga ku wielkiej rybie. 

Słupia i Bydlino, mekka trociarzy była celem wyprawy pojazdem, który nie słyszał o zimowych oponach a przyczepność zapewniała ogólna masa pasażerów i ładunku. Zaśnieżona i oblodzona droga zmuszała do wyjazdu nocą, by te marne dziś 100 km pokonać w kilka godzin, meldując się nad rzeką o świcie. Trociowe wyprawy tamtych czasów łączyły w sobie nie tylko emocje, nieprzespane noce podekscytowanych wędkarzy ale liczne wyzwania, którym należało sprostać. Najpierw jedyny w mieście sklep wędkarski, który należało odwiedzać co kilka dni w nadziei, że coś rzucą. Rzucanie towaru na półki było powszechna praktyką handlową a ów termin na stałe zagościł w języku tamtych czasów. Może żyłki, może błystki a nie daj Boże wędzisko Germina z NRD. Nasze nadzieje pozostawał najczęściej płonne i wypadało się pogodzić ze starą żyłką "Gorzowską" na kształt sprężyny, od lat nawiniętą na wysłużony kołowrotek. 

Jednak żadne przeciwieństwa losu i pomysły socjalistycznej gospodarki nie były nas w stanie zatrzymać, no może jedynie reglamentowana benzyna na kartki, której dodatkowe 5 litrów trzeba było podstępnie wyżebrać na stacji CPN. Metody były różne, na chorą matkę, rodzącą żonę, jednak ostatecznie sprawę załatwiał banknot z wizerunkiem narodowego wiesza, naukowca lub jakiegoś przywódcy wiecznie żywego.

Oto stajemy na udeptanym śniegu nad brzegiem Słupi. Narodu po horyzont. Zawsze mnie zadziwiała przedsiębiorczość rodaków, którzy wobec podobnych wzywań, trudności i komunistycznego wiatru w oczy potrafili stawić się tłumnie 1 lutego, bo tak zaczynał się wtedy sezon, nad brzegami trociowych rzek. Mróz jak pies, zgrabiałe dłonie, które już podczas jazdy zdążyły przywyknąć do zimna w pozbawionym fabrycznie ogrzewania Małym Fiacie, sprawnie matują spinningowe zestawy. Na skręconych żyłkach zastygłych na kształt szpuli kołowrotka dyndają obrotówki. 

Zaczynamy ... witać się z Kolegami. Dzień doby Kolego, Dzień dobry Kolego i gdy po piętnastu minutach wędrówki brzegiem stale uchylamy czapki w poszukiwaniu miejsca na postawienie podeszwy gumofilca. Przychodzi refleksja, że w Bydlinie jak na ul. Świętojańskiej w Gdyni w niedzielne przedpołudnie, gdy wszyscy mieszkańcy manifestują swoją wiarę w drodze do kościoła.

Szczęśliwie był  z nami Edziu. Mały, ruchliwy człowieczek  z wędką trzykrotnie dłużą od niego. Wędkarz legenda, podobnie jak jego słynna szczupakówka, znana pod nazwą "Laga". Mimo licznych wspólnych wyjazdów nigdy nie mogłem przyjrzeć się z czego wędzisko Edziu zbudował.  Kiedy pierwszy łyk herbaty rozgrzewał nasze zbolałe w "Maluchu" ciała, Edziu zdążył już zawsze zniknąć w trzcinowiskach jezior będących celem naszych jesiennych wypraw. Jego obecność zdradzała tylko Laga wystająca sporo ponad przepastne trzcin , które sięgały Edziowi dobry metr nad głowę. Słychać było tylko trzask przedzierającej się jak dzik postaci kolegi pośród wygniatanych nadbrzeżnych chaszczy i świst wahadłówki z impetem wyrzucanej na solidną odległość przez Lagę.

Gdy my wreszcie zdążaliśmy do jeziora, Edziu już wracał. Wywalał na trawę dwa, trzy szczupaki i zalegając obok w cieniu pobliskiego drzewa zwykł był mówić:
- Za gorąco na wędkowanie, trzeba poczekać do popołudnia.

Był to stary numer Edzia, który doskonale znał nasze reakcje i leżąc na brzegu podśmiewał się w duchu z naszych gorączkowych prób dotrzymania mu kroku w ilości złowionych ryb. Co zwykle było niemożliwe bo choć o dwie głowy wyżsi od niego, z naszymi klasycznymi spinningami nie dawaliśmy rady rozległemu pasowi trzcin. Zarośniętych i niedostępnych jezior, które Edziu z premedytacją typował na wspólne wyprawy. Parcie ku wodzie miało jednak swoje dobre strony, bo wobec tłoku i ścisku nad zimową Słupią, Edziu torował drogę Lagą, ku resztkom wolnego brzegu. Były to jednak stanowiska marne a czesanie ich obrotówkami przyprawiało nas jedynie o ból głowy wobec tu i ówdzie padających kolejnych troci, szczęśliwcom zajmującym fotele w pierwszym rzędzie. Kiedy ręce zbolałe nie tylko od machania wędziskiem, ale od nieustannego uchylania czapki w powitaniach kolejnych wędkarzy rządkiem sunących w poszukiwaniu szczęścia, nadszedł czas na decyzję ... jedziemy w górę rzeki.


Gdy pierwsze emocje opadły a raczej zadeptane zostały w tłumie, nadeszło znużenie i senność. Nawet pokasływanie malucha nie było w stanie spędzić snu z powiek w drodze na nowe łowisko. Opadająca głowa i piekące oczy nie dały śledzić trasy gdy wieźli mnie jak barana. Nie wiem gdzie samochód się zatrzymał, dość że była tam rzeka a nie było wędkarzy. Nawet Edziu zwolnił tępo ponownego rozkładania sprzętu, na tyle by z politowanie spojrzeć na mój wobler, który wiązałem do zestawu. Nie, nie, to nie na tą wodę powiedział i czmychną z lagą w nieznane.

Pozostałem z Andrzejem, kolegą od lat po kiju, który jak zwykle spokojnie podchodził do wędkowania a emocje objawiał jedynie ogłaszając zacięcie prostym komunikatem - siedzi. Jemu na szczęście mój wybór przynęty był obojętny, co ostatecznie rozwiało moje wątpliwości tak skutecznie zasiane przez Edzia. Oto zmierzałem do rzeki uzbrojony w wobler Corado, długi na 12 cm, w kolorze niebieskiego grzbietu i srebrzystych boków. Faktycznie wyglądał dość monstrualnie wobec małych i zwinnych obrotówek kolegów. Pierwsza godzina w leniwym rytmie była na przemian czasem eksperymentów z nową przynętą i obławianiem nurtu, który nie zdradzał potencjalnych stanowisk ryb. Ot rzeka płynęła równo, dość szeroko aż do zakrętu, u wylotu którego solidny pień drzewa sterczał w korycie rzeki pod przeciwległym brzegiem. Gałęzie stanowiły nawis stale budowany przez wszystko co rzeka niosła, by ostatecznie utworzyć coś na kształt małej, pływającej wysepki a raczej owalnego pomostu, pod który dało się wprowadzić wobler. W takich warunkach i możliwościach podania przynęty, widok sporej drewnianej rybki na mojej żyłce wreszcie mnie ucieszył. Pierwszy rzut powyżej stanowiska i ściągnięcie pod nawis, drugi identyczny i trzeci. 

Wobler ostro schodził pod wodę i gdy wychodził z głębin w kierunku wolnego nurtu, kijem targnęło aż zatrzeszczał. Ryba z takim impetem walnęła w przynętę, że nawet moje spóźnione zacięcie nie dało jej szans ominięcia kotwiczek. Z miejsca ruszyła pełnią sił w kierunku otwartej wody dają znać o swojej wielkości. Kawał cielska uparcie parł z nurtem ku mojej radości wybierając żyłkę z prawie dokręconego hamulca. Do czasu jednak, gdy stary rzeczy wyjadacz stwierdził, że nie tędy droga i nagle wykonał zwrot pod mój brzeg gdzie poniżej wielka kępa krzaczastej wierzby zalegała na wodzie. Gdy żyłka zaczęła szorować zwisające gałęzie nadszedł czas na decyzję. Hamulec do końca i nie ma wyjścia, zleżała "Gorzowska" 0,30 musi wytrzymać. Ściągnąłem rybę w moim kierunku do końca ostro prowadząc ją do podbieraka. Mimo sprzeciwu w postaci wyskoków i efektownych młynków, którym towarzyszyły rozbryzgi wody - lądowanie i oto jest ...

Usiadłem w na brzegu, kij bezwładnie odrzucony na bok a ja przyglądam się szamoczącej się w siatce rybie. Jeszcze odtwarzam w pamięci dopiero co mienione chwile, gdy jak duch nad moją głowa pojawił się kolega. Eee ... ładny pstrąg ale mały powiedział Edziu, swoim nosowym głosem malkontenta. Zaraz zniknął za zakrętem, tylko świst lagi jakby przyspieszył rytm wyrzucanej wahadłówki. Odnalazł się też Andrzej, mierzymy 68 cm cielska pięknego samca pstrąga potokowego.