Poszukiwany żywy lub martwy


Współczesny przekaz internetowy, lepszy lub gorszy, rzetelny a często pełen wędkarskiej fantazji jest źródłem wieści i wiedzy o lipieniu. Przeglądam fora, galerie zdjęć, opisy wypraw z połowu tej ryby w nadziei odnalezienia tych samych emocji, które były moim udziałem wiele lat temu, gdy pierwszy raz stanąłem nad brzegiem rzeki z muchówką. Rzadko je odnajduję pośród wędkarskich opowieści, które dziś epatują radością i dumą złowienia lipienia w ogóle. Niewielkie, śledzikowatych kształtów ryby wypełniają kadry zdjęć i nie wypełniają siatki nawet najmniejszych podbieraków. Z wiekiem jednak co raz częściej zmuszam swoją pamięć, aby odtwarzała jakim byłem przed laty by nie ganić młodszych, bo przecież świat postrzegałem podobnie jak oni. Spoglądam na młodego wędkarza, który z dumą prezentuje lipionka, bo przecież złowił go na muchę. Czasem wierzę, że chciał by pozować wyłącznie z okazałym kardynałem a czasem przychodzi zwątpienie. Może każdy złowiony dziś lipień godny jest uwiecznienia a może młodzi zadowalają się wymiarkami, nie zadając sobie trudu sięgania po te najokazalsze. Nawet nie chcę rozstrzygać tych dylematów, pozostawiając wybór młodszemu pokoleniu. Przekażę Wam jednak moją opowieść o rudzielcu, rzece za domem i lipieniach. 

Mając za sobą kawał "szczupakowego" życia, chętnie siadałem w grupie wędkarzy by snuć historie wypraw. Zwykle wtedy prześcigaliśmy się wielkości i ilości złowionych zębatych a najlepsze wody odsłaniały swoje tajemnice w towarzystwie bez obawy ich przełowienia. Szczęśliwcy wyciągali z pudełek obrotowe błystki ABU z dumą przekonując pozostałych o wyższości nad Algą. Pośród nas co jakiś czas pojawiał się Kolega z wyższej półki, mogący pochwalić się połowem troci na Słupi lub Parsęcie. Jednak i on nie jawił się tak godnie, jak pewien rozmówca, który pewnego razu rozpoczął swoja opowieść o muchowych połowach lipieni. 

Była to historia pór roku, owadów spędzających swój żywot w rzecznej toni, dla który przychodził czas wylotu. Kolorów jesieni i długich czerwcowych wieczorów. Roślin i zwierząt oraz rzeki, po środku której rysowała się postać wędkarza z muchowym wędziskiem. Ten ogrom wiedzy, spostrzeżeń oraz doświadczeń z każdą chwilą zniechęcał słuchaczy gotowych zamienić to wszystko z powrotem na spinningowy zestaw. Na jezioro, gdzie jedynie trzcinowiska, grążele, rdestnica i metalowa przynęta wyznaczały miarę sukcesu. Mnie jednak z kolejną upływającą minutą wyobraźnia co raz wyraźniej rysowała obraz pulsującego ciężaru na delikatnym zestawie muchowym, który za chwilę zamieni się na widok purpurowego kardynała o płetwie jak żagiel wielkiej i symbolicznej. Tak i pozostałem w zadumie, wypiekach na twarzy i nieodpartej chęci doświadczenia tego wszystkiego, co wydawało się tak nieosiągalne.

Szczęśliwie przyrodnicza pasja i od dzieciństwa gromadzona wiedza dość szybko pozwoliła zgłębić tajemnicę rytmu rzeki. Jednak sztuczna mucha, linka muchowa, wędzisko pozostało wyzwaniem. Znikąd pomocy, porady a jedynie wiedza płynąca z wędkarskiej korespondencji pozwoliła sklecić pierwszy muchowy zestaw. Mucha nadal była enigmą, skomplikowanym tworem, który miał powstać z udziałem mych niezgrabnych paluchów. Sucha muszka, imitacja chruścika bo o takiej wtedy się mówiło, nie o nimfie, klusce ołowiu owiniętej czymś tam z rękawa sweterka, miła zrodzić się jako pierwsza. 

"Rudzielec". Jeszcze bez proporcji, z ciętym CDC, zbyt długą jeżynką i nieproporcjonalnie małym haczykiem.  Długo wymieniać by błędy, ale to pierwsza mucha, na którą łowiłem lipienie.















Imadełko kupiłem sobie pod choinkę i by nadać temu wydarzeniu rangę odpowiednią z jego odpakowaniem poczekałem do świątecznej wigilii wraz z zawartością bobinki, paczuszki dubbingu, CDC i koguciej kapki. Pierwszego dnia Świąt przepadłem domownikom z oczu na jakiś tydzień, pewnie do Sylwestra, całymi dniami cierpliwie i mozolnie motałem pierwsze muchy. Początkowo potworki, które przypominały wszystko oprócz chruścika, aż do chwili gdy powstał ten na zdjęciu również chruścika mało przypominający. Tak upłynęła najdłuższa zima mojego życia, wypełniona męczącymi telefonami do Kuby Chruszczewskiego z prośbą o drobiazgowe porady, zamęczaniem Kolegów na Fly Fising Forum, gdzie w katalogu much nie pozostawiali suchej nitki na moich wyrobach.

Nadszedł czerwiec, pora z opowieść wędkarskie biesiady. Rzeka, tuż za domem, jeszcze dzika, miejscami niedostępna i jakże tajemnicza. Po tygodniach wiosennych ćwiczeń na łące, uwiązany niby chruścik nareszcie dotknął rzecznego lustra. Raz, drug, trzeci i coś się uwiesiło. Wyciągam to, to z wody., niby płotka, tylko dłuższa i pachnie jakoś dziwnie. Lipień... ?, poczułem się oszukany. Takie inwestycje, tyle zachodu, koledzy koszą szczupaczyska a ja tu moczę tyłek dla takich szprotek?. A gdzie te kolory, emocje, ryby na granicy wytrzymałości zestawu. Młynki murowania i odjazdy. Hmm ...  do bani z tym muchowaniem. Jednak był to poważny człowiek a jego opowieść ze wszech miar wiarygodna, pewnie robię coś nie tak. 

Mijały tygodnie, miesiące upartej wędrówki brzegami rzeki. Zmieniały się muchy powoli trafiając w gusta co raz to większych ryb, aż nadszedł czas kardynała. Październik złoty, kolorowy, nastrojowy kiedy woda zaczęła żyć innym rytmem. Pamiętam to zdziwienie gdy zassana muszka na chwile pozostawiła lejek na wodzie szybko ukryty nurtem i zacięcie ryby, która z uporem długie chwile nie chciała okazać swojej wielkości. Tylko jej siła wystawiała na próbę delikatny zestaw i cienki przypon zmuszając do rozwagi gdy serce waliło jak młot. Wreszcie go uniosłem, lipas, kardynał wielki, purpurowy jako żywo wyjęty z opowieści. Rzeka, po środku której rysowała się tym razem moja postać z muchowym wędziskiem.

Kto raz doświadczy kardynała, pospiesznie opuszczać będzie miejscówki z narybkiem. Zapomni o ledwie wymiarowych lipieniach, Uśmiechnie się tylko na widok 40-staka. Pokocha prawdziwie rzekę, jej mieszkańców, będzie całą swoją wiedzą i możliwościami dbał o ich dobro. Będzie chronił lipienie i nauczy się z biegiem czasu, z umiarem oraz rozwagą zabierać je rzece.