Leśne opowieści


Były to odległe czasy gdy jesienną porą przychodziło stawać wobec niezmiennego dylematu – czy wędka , czy strzelba. Z jednej strony kusiły jeziora pełne okazałych szczupaków, rzeki dorodnych ryb, z drugiej lasy i knieje królestwo grubej zwierzyny. Jednak tamta jesień, choć gorąca i podobna do obecnej, szczególnie wzywała głosem byków na rykowisku. Trzaskiem łamanych gałęzi ruszonego z młodnika dzika. Sznurujących gorączkowo lisów, rudli saren i widokiem pierwszych kluczy gęsi idących wysoko na tle błękitnego nieba. Kusiła obfitością grzybów. I tą czerwienią kozaków, jaskrawych na tle białych pni brzeziny i brunatnym kolorem kapeluszy borowików w bukowych młodnikach. 

Mimo księżycowych nocy las był tajemniczo ponury, pełen głosów, które dla mniej obeznanego w jego naturze, zwiastować mogły nieuniknione spotkanie nieznanej a może strasznej istoty z leśnego ostępu. Był inny niż zimową porą gdy srebrna poświata niosła swój blask po śnieżnej ponowie. Teraz jedynie ścierniska w słomianej barwie świeciły nocą wyraźnie rysując sylwetki dzików idących na żerowiska.

Każdego dnia, gdy tylko mogłem wyrwać się z miasta, wszystko to czekało na mnie niemal niezmienne. Jedynie z każdym upływającym tygodniem las i okoliczne pola robiły się co raz bardziej kolorowe, by stać się monotonnie rude a któregoś dnia pobielałe od pierwszych mrozów i prószącego nieśmiało listopadowego śniegu. Już od początku jesieni lubiłem przyjechać do leśniczówki wcześnie, dopełnić wpisów w książce polowań, by oczekiwanie nocy i zasiadki na ambonie mogło jedynie stanowić dopełnienie leśnego rytuału. W takich chwilach uwielbiałem wędrówkę za dnia leśnym duktem, którego brzegi stanowił rzadki drzewostan wysokich brzóz, sosen i podrastających dębów. 

Droga prowadziła ku rozległej polanie a raczej wielkiej połaci nieużytków gdzie siwe trawy falowały na jesiennym wietrze. Niewielkie pagórki tak chętnie zmieniające kolor wraz z przesuwającą się po słonecznym niebie chmurą ,otaczały ni to staw, ni to śródpolne jeziorko. Był to cel moich wędrówek, miejsce zlotu kaczek i obiektu polowań. Po części dla pióra, dla wybornego smaku pieczonych tuszek i nie ukrywam dla łowieckiej satysfakcji. Jakoś ciągnęło do wody, może przez niezwykłe ciepło tamtej jesieni, może z lekkiej tęsknoty za widokiem wodnego życia. Nieopodal jeziorka rosła stara grusza. Zgarbione drzewo pochylało koronę na kształt parasola nieomal do ziemi, tworząc schronienie przed słońcem i bystrym okiem dzikiego ptactwa. Każdego dnia witała mnie nową porcją owoców, którymi obsypywała trawę, miejsce mojej zasiadki. Słodkie jak miód, żółte niewielkie gruszki leżały dziesiątkami w zasięgu mojej ręki, gdy po forsownym marszu leśnymi duktami wreszcie siadałem w cieniu drzewa.

Miałem przed sobą cały dzień, czas oczekiwania na kacze zloty i wodę, której ukryte przed wzrokiem życie rozbudzało wyobraźnie o jej mieszkańcach. Siedziałem pod gruszą patrząc na ruch sitowia i tataraków. Wielkie bąble powietrza unoszące się z dna na kształt żerowania linów i karpi. Nie raz rodziła się pokusa by puścić na wodę skórkę chleba z karpiowym haczykiem, delikatny zestaw na lina ze spławikiem z kolca jeżozwierza [1], lub przeczesać wodę obrotową lub wahadłową błystką. 

Spoglądałem na leśne ptactwo gaszące pragnienie lub uganiające się za ostatnim owadami jesieni, tak licznie rojącymi się nad wodami jeziorka. W promieniach nisko wędrującego słońca wszystko wydawać się mogło niespieszne, majestatyczne jednak świadomość rychłego nadejścia zimy czyniła ów taniec pospiesznym i niecierpliwym. Kaczki nadlatywały nieoczekiwanie, do końca kryjąc się w ostrym świetle tarczy słońca. Gdzieś od zachodu, od pól zebranej kukurydzy, na której raczyły się resztkami jesiennych zbiorów. Zapadały pojedynczo, czasem po kilka dając okazję do strzału. Na rozkładzie bywała jedna, niekiedy dublet a czasem śrut słałem Panu Bogu w okno. Nadchodziły kolejne chwile oczekiwania i powrót do widoku wody i otaczającego krajobrazu. 

Przedpole stawku stanowiła rozległa, podmokła łąka, ciągnąca się aż po widoczną na horyzoncie ścianę lasu. Siwe kolorem porastających mchów, upszczone z rzadka niewielkimi brzózkami, które jako jedyne poradzić mogły sobie w podmokłym gruncie. Był to widok żywcem wyjęty z rosyjskiej tajgi, budzący wspomnienia chwil, które dane mi było tam przeżyć. I gdy poranne mgły słały się jeszcze nad krainą srebrnego mchu a jedynie głos żurawi przerywał głuchą ciszę, przed oczami stawały obrazy ludzi wschodniej krainy. Prostych, gościnnych i serdecznych. Zajętych jedynie swoim bytem, codzienna troską o skromny ubiór i strawę, którą dostarczał las, przydomowe ogródki i chlewiki.

Ten dzień był jak każdy – świąteczny. Bo czym że jest pobyt w takiej scenerii jak nie „Bożym Narodzeniem” wobec zgiełku i pośpiechu miasta. Mijane świerki nie skrzyły jeszcze zimową szatą na kształt świątecznej dekoracji a jedynie oblepione kroplami rosy pajęczyny mieniły się koralikami wody w barwach słońca i pierwszych pożółkłych liści. 

Jak zawsze zasiadłem pod moją gruszą, tym razem jednak tak znaną mi scenerię zmąciły sylwetki, kontury, kreski ciągnące od lasu ku mszanym moczarom. Jeszcze daleko, ludzie czy zwierzyna? Może to rudel saren, może leśni robotnicy, którym przyszło zmienić kwartał lasu. Lornetka i sztucer na nocną zasiadkę zostały w leśniczówce, pozostał tylko bystry wzrok, jednak i on zawodził przy odległości jaka nas dzieliła. Z każdą jednak chwilą obraz stawał się co raz bardziej wyraźny, bo w końcu dostrzec ludzi. Trzy, cztery, nie – pięć sylwetek nieuchronnie zmierzało w moim kierunku. Pomyślałem obejdą trzęsawisko skrajem lasu i zbłądzą gdzieś w ostępach świerkowego boru. Pewnie grzybiarze, może mieszczuchy podobnie jak ja wyrwali się z miasta wziąć udział w święcie jesieni.

Grupka przybyszów rozeszła się jednak na kształt szeregu, by wstąpić na dzielące nas pole mchów. Ich marsz stał się powolny, nieomal niedostrzegalnym ruchem cierpliwie szukali czegoś, na długie chwile przyjmując przedziwne pozycje. O kaczkach mogłem zapomnieć, złamałem strzelbę, naboje wróciły do zakamarków kurtki, rozsiadłem się wygodniej by jako widz wziąć udział leśnym spektaklu. Słodki i lepki sok z gruszek spływał mi po brodzie, gdy na podobieństwo kinowego popcornu wchłaniałem kolejne owoce. Siedziałem w pierwszym rzędzie leśnego amfiteatru, ni to uczestnik, ni to świadek dziejących się wydarzeń. Po czasie mogłem rozpoznać już sylwetki, tata, mama, troje dzieci taszczyli ze sobą wielkie wiadra, co rusz schylając się by dopełnić ich zawartość. Grzyby .. pomyślałem, te siwe, prawie białe kozaczki, które za miejsce swojej obfitości uznają podmokłe brzeziny. Ale ze mnie oferma, tyle razy spoglądałem na te mokradła i nigdy tam nie zajrzałem. Dzieliła nas już niewielka odległość, sto może dwieście metrów, gdy ostatecznie nie wytrzymałem. Zbolałe długim siedzeniem w jednej pozycji kości z trudem mnie dźwignęły.

Ruszyłem spod gruszy w kierunku przybyszów, pozostawiając za sobą niemałą kupkę nadgryzionych owoców, wygniecioną trawę i wspomnienie pieczonych kaczek. Obchodząc wielki łukiem jeziorko wreszcie stanąłem naprzeciw rodziny zbieraczy. To co wydawało się przepastnym mokradłem było w istocie gąbczastym kożuchem dającym oparcie butom. Spojrzałem na kobietę, ubrana skromnie, po gospodarsku zdawać się mogło chroniła dzieci, które w swej ciekawości przybiegając na widok przybysza spoglądały zza jej pleców. Jedynie ojciec, pozdrowiony gestem uniesionej ręki nie okazywał emocji spotkania, zwyczajny widoku myśliwych. Mówiąc dzień dobry, niecierpliwie spojrzałem na wiadra. Nie grzyby u licha, lecz tysiące maleńkich, czerwonych owoców wypełniały je po brzegi. Kobieta dostrzegła moje zdziwienie – to żurawina panie, mówiąc to zdawała się głosić prawdę oczywistą. Dopiero teraz przyjrzałem się poszyciu. Pośród kęp srebrnego mchu kryły się niewielkie krzewinki z rzadka oblepione owocami na kształt małych koralików. Im dalej sięgał mój wzrok, tym większa i nieprzebrana zdawała się leśna uprawa.

Zeszliśmy z podmokłej łąki, by na pobliskim pagórku rozsiąść się na chwile. Z podziwem spoglądałem na efekt ich benedyktyńskiej pracy i satysfakcję udanych zbiorów. Gospodyni chętnie zaczęła opowieść o wiejskiej kuchni. O sokach, dżemach i konfiturach z żurawiny. O jej wybornym, kwaskowym smaku, tak niezwykle podkreślającym walory dziczyzny, pieczonych kaczek i wszelkiego mięsa. O jej dobroczynnym działaniu na zdrowie, tak uznanym w ludowej tradycji. Pomyślałem wtedy, że i mnie kiedyś wystarczy cierpliwości by naskubać wiaderko tych zacnych owoców, jednak po prawdzie nigdy nie wystarczyło.

Po kilku latach udało mi się kupić pierwszy słoiczek żurawiny. Jeszcze wtedy oferowany przez Spółdzielnię ” Las” a było to na Targach Leśnych w Tucholi, gdzieś z początkiem lat 90 -tych. I przyznam, że nie było to małe wydarzenie. Z biegiem lat przetwory z owoców tej krzewinki znalazły nie tylko miejsce w każdej szanującej się restauracji, ale w farmacji, medycynie i przemyśle kosmetycznym. 

Nieco botaniki ... przez mniej doświadczonych amatorów leśnego runa, żurawina mylona jest często z borówką. Czym różni się żurawina od borówki? Żurawina płoży się poziomo przy ziemi i nie ma pędów pionowych. Jest rzadko spotykana ze względu na środowisko występowania (najczęściej rośnie na bagnach torfowych). Żurawinę często zbiera się po zamarznięciu bagien. Borówka natomiast ma pędy pionowe i rośnie w lasach sosnowych i mieszanych umiarkowanie suchych , dlatego możemy często ją spotkać podczas spacerów po lesie. Borówka jest słodka, ale różni się wyglądem i wielkością między gatunkami.

Tym wszystkim, którym nie dane było uraczyć się żurawiną, polecam solidny pieczony udziec z dodatkiem czerwonych owoców. Również widoku podmokłych torfowisk w jesiennej scenerii, na przemian: siwych mgieł poranka, słońca południa i purpurowego zachodu.



Krzewinka borówki (fot. autor)


Żurawina (fot. e-PANORAMA POMORSKA)





[1] Spławiki z kolca jeżozwierza, doskonałe i bardzo popularne w latach 70 -tych ubiegłego wieku. Obecnie nadal sporadycznie oferowane. Jednak pamiętać wypada, że Jeżozwierz jako gatunek, znajduje się od długiego czasu na liście gatunków chronionych i jest objęty postanowieniami Konwencji Waszyngtońskiej - CITES. Zatem obrót handlowy jego kolcami podlega surowej karze, zabroniony jest także na użytek wędkarstwa.