"Mucha dnia" opowiadanie Jakuba Jakubowskiego



Historia oparta na faktach. 
Opowiadanie nie zawiera lokowania produktu.

Powitał nas ten sam zakręt rzeki, co zawsze, szeroka płań przedzielona płycizną z wodą głęboką na dwa palce. Nisko, niziutko, niżej być nie może… Przejrzysta, jak na „naszą” rzekę oczywiście, żaden to przecież kryształ, żaden zdrój źródlany…  Było ciepło, słonecznie, przyjemny finał upalnego lata, lecz nocą temperatura spadała do dziesięciu zaledwie stopni, co dawało nadzieję, że przy tak niskim stanie woda nie będzie już przegrzana.

Pod okapem uchylonego bagażnika dokonaliśmy niezbędnych przygotowań, zapobiegliwie przywdziewając nieco cieplejszą bieliznę i porządnie sznurując buty, wszak zdarzają się miejsca o dnie pokrytym mułem, który nie wybacza błędów. Wędziska złożone, kołowrotki w bezpiecznym uścisku rękojeści, żyłki cieńsze, niż zwykle - tak na próbę, w drodze eksperymentu. Poprzedni wieczór spędzony nad imadełkiem poskutkował rzędem nimf równo ułożonych w pudełku. Brązowe, oliwkowe, w kolorach ziemi, połyskujące miedzią miniaturowych hełmów, niby „wojsko uszykowane porządnie”. Poniżej zwarte korpusy gammarusów, wygrzbiecone jak się patrzy, nie za duże, nie za małe, takie w sam raz … 

Wiążąc muchy spojrzałem jednak przekornie na jasnoszarą, może nawet popielatą, z delikatną srebrną przewijką i pomarańczowym pakunkiem. Wciśnięta w róg pudełka, nie „moja”, kupiona kiedyś z rozpędu wskutek życzliwej podpowiedzi sprzedawcy, ignorowana od miesięcy... Niewielka plamka rodem z tropikalnej palety barw bardziej mnie odstręczała, niż nęciła - gdzież jej do naszych owadów, do ich skromnych szatek… Przypomniały mi się słowa znajomego entomologa  - o kolorze pigmentacyjnym i strukturalnym, o tym, że światło załamuje się na różne sposoby w zależności od faktury i struktury obiektu, że w wodzie „wygląda to przecież zupełnie inaczej”…  Po chwili wahania przegrałem z antalówką, która zawisła na końcu przyponu w asyście kiełżowego, własnoręcznie motanego skoczka, tym razem z fioletowo niebieskim połyskiem. Jak się miało okazać, byłem pierwszym - lecz nie ostatnim – którego zwiodła tamtego przyjemnego, wrześniowego dnia …


Poszliśmy w górę rzeki, tym samym tropem, co zwykle, przez płyciznę, „w cień drzew”. Pod pochylonym pniem nurt wypłukał głębszą rynnę, ryby siedziały w niej jak w bezpiecznym schronieniu, o czym przekonałem się już niejeden raz. Stałem po łydki w wodzie, na krawędzi przegłębienia, czując jak piach usuwa mi się spod butów. Łapiąc niezbędny balans, zatopiłem nimfy powyżej stanowiska. Spłynęły środkiem, szczytówka miarowo „pykała”, gdy obijały się o dno. U wylotu rynny warkocz wyniósł je ku powierzchni, tuż przed zatopionym korzeniem, na którym zostawiłem niejedną brązkę. Zrobiłem dwa kroki w przód, w sam środek lipieniowej miejscówki, pod stopami miałem twardy, ubity żwir, stabilny aż miło… Dwie próby poprowadzenia tuż pod pochyloną wierzbą nie przyniosły zamierzonego efektu. Korzenie drzewa rozwidlały się poniżej lustra wody, tworząc obiecującą jamę, nazywaną przez nas „norą”, by podkreślić, że miejsce posiada swoich stałych mieszkańców. Wzbierające poczucie fiaska przerwało lekkie targnięcie, wyczuwalne na długiej lince i wynurzającym się przyponie… Niewielki kropek zignorował kiełża, łakomiąc się na pomarańczową „fantę”. 

Jednak pstrągowa, pomyślałem, puszczając ładnie wybarwionego dzikusa. Po następnym zmieniam muchę, wszak nie o kropki dziś chodzi …  Nie musiałem długo czekać, następny stał nieco wyżej, kilka kroków w górę rzeki. Wychyną spod korzenia, którego masywny trzon w ciąż dzielił nurt, choć po pniu i koronie solidnego drzewa pozostało jedynie wspomnienie i kilka niewinnych zawirowań na lustrze wody, w niczym nie zagrażających kajakom. Dobrze, że choć tutaj obyło się bez pełnej resekcji ... Szkoda tylko zielonego baldachimu, pstrągi muszą się teraz kryć po piwnicach…

Słowo się rzekło, do dwóch razy sztuka, czas na zmianę... I właśnie wtedy, gdy lewą ręką zamierzałem  wybrać nadmiar linki, tip drgnął znacząco. Zaciąłem w tempo, pulsujący opór na końcu zestawu, nerwowe ruchy przy samym dnie, delikatna szczytówka skutecznie amortyzowała miarowe szarpnięcia. Po krótkim holu lipień podskakiwał w podbieraku. Jeszcze srebrzysty, nieco powyżej krajowego, nieco poniżej lokalnego wymiaru, sam nieświadomy jakiegokolwiek wymiaru, thymallus z dziada-pradziada, srebrny z zielonkawej wody, żywy pośród umarłych, no-killowy ocaleniec, darwinowski strateg, wyszkolony przez dobór naturalny, a może hodowlany „miszung”, dobrany ręką ludzką, arbitralnie odsączającą ziarna od plew… „Fanta” wypadła z wąskiego, rybiego pyska, bez problemu wyłuskałem ją z siatki, z rosnącym uznaniem oglądając pod światło. Po chwili lipień dał nura w spokojną toń, zamiatając ogonem.  

Skoro się zwąchaliśmy, pomyślałem, warto ponowić pokusę …  Kolejny był identyczny, klon pierwszego, toczka w toczkę, wystrzelił dokładnie z tego samego miejsca, siadając z nieco większym impetem. Długi zniknął z pola widzenia za najbliższym zakrętem. Przyspieszyłem kroku, woda napierała na butospodnie, kotłując się powyżej pasa. Dostrzegł mnie z daleka, wzruszył ramionami w dobrze znanym geście, wyrażającym mieszankę rozczarowania i rezygnacji. Przywołałem go energicznie i już po chwili zmienialiśmy jego brązki na pomarańczowo-szare antalówki z mojego pudełka. 

Słońce obniżyło pułap, zrobiło się chłodniej, przez liście przenikały miodowe smugi, kładąc na powierzchni wody migotliwe blaski. Nieliczne owady tańczyły niemrawo ponad lustrem wody, lecz pod jej powierzchnią toczyło się intensywne życie, do którego otrzymaliśmy długo wyczekiwany dostęp, niepozorny klucz, uchylający zazwyczaj szczelnie zatrzaśnięte drzwi …

Dobrze znane dołki witały nas ruchliwymi wymiarkami, trzeci siódmy, nasty… Za każdym razem, z iście deterministyczną konsekwencją, okazywało się, że kiełże dyndały bezużytecznie na swoich przywieszkach. Długi uśmiechał się z charakterystyczną dla siebie powściągliwością, od czasu do czasu kręcąc z niedowierzaniem głową. Właśnie zyskiwaliśmy namacalny, empiryczny dowód na istnienie mitycznej „muchy dnia”, nie zastępowalnej żadną inną, pożądanej przez ostrożne zazwyczaj lipienie, które nie potrafiły się oprzeć jej niewymuszonej urodzie …



Doszliśmy do „naszego” zakrętu. Powyżej przebiegającej przez łąkę prostki rzeka gwałtownie zwężała się, skręcając w prawo wzdłuż żwirowej, oberwanej burty. W zwężeniu silny nurt wypłukał głęboką gardziel, jej twarde dno było osiągalne z zastosowaniem dłuższych przyponów. Wiedzieliśmy, że tam są … Z rzadka udawało się je oszukać, pojedyncze, dobrze odżywione, z grafitowym, ładnie wysklepionym grzbietem, stalowo-czarnymi kropkami na szerokich bokach i dumnie rozpostartą w nurcie płetwą. 

Próbowałem pierwszy… W czwartym rzucie końcówka sznura drgnęła znacząco. Zaciąłem, czując tępy opór. Ryba na drugim końcu linki wykonała zwód, dzielnie przeciwstawiając się niebezpieczeństwu. Lipień ze wszystkich sił starał się trzymać dna, umiejętnie wykorzystując prąd wody, której wysoki słup dzielił go od powierzchni. Nagle zawrócił, płynąc z nurtem. Oddałem mu nieco linki, jednocześnie unosząc wędzisko. Zrobiłem kilka kroków w dół rzeki, aby ryba spłynęła z głębokiej bani na prostkę ze słabszym uciągiem. Zachęcony kilkoma podciągnięciami, ruszył ku powierzchni, wyskakując ponad lustro wody. Po kolejnym skoku nastąpiła nieudana próba ucieczki na głębszą wodę po czym ryba skapitulowała, dając się podciągnąć do podbieraka. Wędzisko ładnie pracowało w trzech czwartych swojej długości. Długi ze stoickim spokojem dokumentował przebieg holu z wykorzystaniem podręcznych technologii, a ja wychylałem lewą rękę, gorączkowo zastanawiając się czy siatka nie okaże się w tym przypadku zbyt mała… 


Grzbietowa płetwa do połowy wynurzona z zielonkawej wody mamiła kolorowym deseniem. Wpatrywałem się w nią jak urzeczony, z każdym mrugnięciem próbując zatrzymać pod powiekami ulotny obraz. Zanurzyłem podbierak w wodzie, stabilny przepływ pomagał rybie wrócić do formy. Puściliśmy go chwilę później, obrócił się głową pod prąd, przywierając do dna nieopodal naszych nóg, by po chwili powrócić dokładnie tam, skąd przed momentem został wyrwany.

- Nic dwa razy się nie zdarza, ale próbuj, kto wie…. – powiedziałem, znacząco spoglądając na jedną z anatalówek. Długiego nie trzeba było zachęcać dwa razy. Ustawił się powyżej miejsca, w którym mierzyłem się z losem i ku naszemu bezgranicznemu zdumieniu po niespełna kwadransie emocjonował się nieco mniejszym czterdziestakiem, dziarsko pozującym do podwodnego zdjęcia.


Cieszyliśmy się jak dzieci, spontanicznie, szczerze i beztrosko, tak jakby świat przestał na moment istnieć, a razem z nim akcje, obligacje i inflacje, stopy procentowe, urzędy skarbowe, cały ten rollercoaster codziennych trosk i obowiązków … Nad wodę wróciliśmy po dwóch dnia, a w naszych pudełkach spoczywały całe zastępy antalówek we wszystkich możliwych wielkościach i wariantach kolorystycznych, w najróżniejszych odcieniach szarości, której monochromatyczne niuanse ustalaliśmy w asyście naszych zdumionych żon. Powitał nas ten sam zakręt rzeki, co zawsze. 

Nie wydarzyło się nic … 

Autor opowiadania i zdjęć: Jakub Jakubowski