"Powrót" ... opowiadanie Kazimierza Żertki



Ostatni dzień sierpnia, pełny słońca, bez zadyszki codzienności. Tak miło opuścić duszne zakurzone miasto. Taki też był ten wyjazd, pełny sentymentu, nostalgii za dzieciństwem. Rzeka, nad którą zmierzałem, była mocnym punktem na pstrągowej mapie lat 70 i 80-tych ubiegłego wieku. Była, teraz z rozłożonym nad jej brzegami dużym gospodarstwem rybackim, stała się zarastającym rowem odwadniającym stawy.

Co mnie tam jeszcze pchało? Wspomnienia? Nadzieja? Wiedziałem, że powyżej gospodarstwa była rzeczka, która ginęła w lesie i tam też upatrywałem swojej szansy. Doszedłem do brzegu lasu. Z początku nie mogłem jej zlokalizować w plątaninie pokrzyw, głogu i całego tego zielonego tałatajstwa. Słyszałem jednak jej szum, nawoływanie. Nie było ścieżki, przedzierałem się więc przez krzaki. Szum się nasilał. Doszedłem wreszcie do jazu, który kierował wodę do betonowego koryta zasilającego stawy. Widok był przygnębiający. Poniżej przegrody zielsko porastało denny żwir, w brudnych kałużach na osłodę kumkały żaby.

Powyżej jazu rzeka tworzyła małe, płytkie rozlewisko. Minąłem je szerokim łukiem. Po paruset metrach chłodny oddech lasu koił upał, rzeka powoli zaczęła wyglądać tak, jak ją zapamiętałem. Nie sposób jednak było iść szczelnie zarośniętym brzegiem, rzeka przebijała się wąskimi zakolami pomiędzy stromymi wzgórzami. Wszedłem do czystej, bystrej i zaskakująco zimnej wody. Rozłożyłem muchówkę, chociaż wydało mi się to trochę śmieszne. 

Z przyzwyczajenia przyglądałem się kamieniom z dna. Było wiele larw jętek, trochę chruścików. Przywiązałem imitację larwy jętki i mokrą muchę. Nie łowiłem. Chłonąłem rześki oddech lasu, jego zapach miał być kluczem, który otwiera zakamarki pamięci. Obecna chwila przegrywała jednak konfrontację ze wspomnieniami. Rzeczka niosła wyraźnie mniej wody niż niegdyś, jakby umierała ze starości. Leniwie przetaczała swe wody po krzemowym żwirze, sypiąc siwym piaskiem w zakolach i zakrętach. Szedłem coraz bardziej przygnębiony, korytem pod prąd. W przejrzystej wodzie dostrzegałem wąsate kiełbie i drobne, nastroszone, ciekawskie okonki. W zakolach nęcących wzrok nieprzeniknioną głębią próbowałem prowadzić muchy. Brania nie następowały. 

Rzucałem z przyzwoitości. Przecież to właśnie tutaj - nieraz - łowiłem magiczne 50/60-tki, na pierwsze własnoręczne kulfoniaste imitacje chruścika, na ddr-owską Germinę z kołowrotkiem Libella, na wahadłówki wyklepane z małych łyżeczek babcinego serwisu. Piękne, dostojne ryby, które ukształtowały mój dorastający świat. Ale potem przyszedł człowiek, za nim następni i pstrągi zniknęły, a z nimi także wszelkie wydeptane ścieżki nad jej brzegami. 

Brnę pod prąd. Rzekę, co chwilę, zasilają maleńkie źródlane strumyki. Staje się coraz bardziej czysta, klarowna, urzeka głęboką barwą nieba. Pierwszy ładny okoń, złowiony na mokrą muchę, rozlał krople nadziei na sercu. Był piękny, kontrastowo wybarwiony, z krwistoczerwonymi płetwami. Pozwoliłem mu odpłynąć. Nie wiem, co tam porozpowiadał, ale z głębokiego zakrętu wyłowiłem po chwili jeszcze cztery ładne ryby. Byłem ciekaw, ile jeszcze z nich obrało tę podmytą skarpę za mieszkanie. 

Coraz niższe słońce przesączało swój blask przez lipowo-bukową gęstwinę. Niosło ciężki zapach lata z nutą sytości. Wyżej, gdy przedzierałem się przez resztki omszałej drewnianej kładki, dostrzegłem mały wodospad stworzony przez opadłe w nurt rzeki potężne drzewo. Powstało rozlewisko głębokie, ciemne, tajemnicze. Spodziewając się kolejnych okoni, zmieniłem przynęty na puchowce. Gwałtowne branie w pierwszym rzucie podniosło adrenalinę. Pstrąg?! Nie mam czasu na myślenie, ryba tylko przez ułamek sekundy zastyga zdziwiona, potem gwałtownie ripostuje i opada na dno, walczy, starając się dotrzeć do zbawczego kłębowiska korzeni. Nie pozwalam jej na to. Ryba, dla odmiany, ucieka w głęboką burtę; sznur z sykiem przecina taflę wody. Nie mogę dać jej odetchnąć. Czuję, jak ryba wykorzystuje swoje doświadczenie. Nie są to ruchy spanikowanego okonka - to ufne, głębokie, pełne dostojeństwa i siły uderzenia. Jest to ryba, która wierzy w swą siłę. 

Być może oboje wiemy, że tylko włoskowy przypon łączy nas poprzez rozświetloną wodę. Muszę przeczekać ten bunt, złość. Zawsze w takich sytuacjach podświadomie chcę "powiedzieć" rybie, żeby oszczędzała siły, bo i tak wróci do swego żywiołu, ale to w końcu brutalna walka o życie. Ląduje w końcu w podbieraku. Jest piękny! ... Właściwie powinienem powiedzieć 'piękna', bo to samica pstrąga, fantastycznie ubarwiona, jak upstrzone czerwonymi gwiazdkami srebrne niebo! Łypie na mnie tymi swoimi szklanymi oczyma ... przez chwilę stoi bezradna na płyciźnie ... dochodzi do siebie... szybko porusza skrzelami ... jeszcze chwila i powoli odpływa. Wraca do siebie. Do mnie zaś wraca nadzieja, dzieciństwo i wiara. 


Rzucam losowi kolejne wyzwanie, idę dalej na poszukiwanie skarbów zagubionego czasu. Dzień jest przecież taki piękny. Nim zajdzie słońce, może odbuduję nadwątlone codziennością skołatane serce, powróci uśmiech, motywacja na kolejne dni ... coraz krótsze dni. I tylko żal tych pięknych chwil, bo to tylko chwile. Schowam je na pewno - na czarną godzinę, w razie gdyby mi kiedyś czasu zabrakło ... i wiem, że dzięki nim, bez nadgorliwych wskazówek, przebrnę zaspy, szersze niż morza, wciąż nieposklejanej własnej historii.

Może też dlatego moje myśli, z własnej nieprzymuszonej woli, przestały się dziś starczo garbić, a marzenia wygrzebały z szafy bezapelacyjne fakty. Słońce grzeje kark ... wiem, że kolejna ryba znów zweryfikuje marzenia ... to już teraz, na pewno ... za kolejnym rzutem.


Tekst i zdjęcia: Kazimierz Żertka