Jak to onegdaj na węgorzu bywało


Jezioro Strzeleckie, Chodzież Fot: Wikipedia


Pogoda pod psem to i człowiek siedzi w domu i zbiera mu się na wspominki. Niedawno pisałem o węgorzu jako gatunku, przywołując stare, dobre czasy. Tak teraz wspominam wędkarskie wyprawy, których wyłącznym celem by węgorz. Nie tylko w nocy, na urokliwych zasiadkach w ciepłe noce ale szczególnie za dnia. Wielu z Was przytrafił się zapewne dzienny węgorz na zestaw gruntowy, czasem żywcowy, jednak skuteczne i masowe łowienie tych ryb w południe to co innego.

Była kiedyś taka woda, jezioro Strzeleckie w Chodzieży. Niezbyt rozległy i płytki akwen, który szybko się nagrzewał nawet po bardziej surowej zimie. Przez resztę sezonu znany i ceniony dzięki ogromnym leszczom a wiosną królestwo okazałych węgorzy. Pora na nie nadchodziła w maju, czasem z jego początkiem innym razem zahaczając o pierwsze dni czerwca. Jednak przez lata 80 - te ubiegłego wieku, nadchodziła nieodwołalnie. Zbliżające się wiosenne emocje splatały się z gorączkowym planowanie urlopu na przemian z telefonami do miejscowych wędkarzy - czy już nadszedł ten czas. Potem negocjacje z szefem jak tu nagle porzucić obowiązki zawodowe i wyrwać się z roboty na dwa tygodnie. Pod domem czekał Mały Fiat, samochód, który dopiero podczas pakowania okazywał się trzy razy większy niż jego skromna zewnętrzna powłoka. Do dziś zachodzę w głowę jak udawało się tam upchać zaopatrzenia na kilkanaście dni ciężkich socjalistycznych czasów, godząc to z nieprzebraną ilością sprzętu wędkarskiego, o miejscu dla kierowcy już nie wspomnę. 

Jeszcze tylko walka kijem od szczotki z rozrusznikiem ówczesnego przedmiotu pożądania wszystkich rodaków i jedziemy ... ja i Fiat. Droga wiodła przez malownicze wiosną lasy i pola okolic Kościerzyny, Chojnic i Piły, czyniąc wymaganą do przejechania odległość ok 250 km, wyprawą na cały dzień. Fiacik pykał i kichał, czasem bez żadnego powodu odmawiał dalszej współpracy ale ostatecznie dzielnie pochłaniał kilometry, choć w tempie współczesnego rowerzysty . Był za to czas rozmyślać o tym co czeka mnie u celu wyprawy, wspominać poprzedni sezon mając nadzieję, że mimo kolejnego roku nic się nie zmieniło.  Wjeżdżając do Chodzieży położone u jej bram jezioro Strzeleckie, było obowiązkowym punktem postoju zanim przyszła pora rozpakowania "kaszlaka" i choćby prowizorycznego zakwaterowania. Ledwie gaźnik wydał ostatnie tchnienie strzelając efektownie w rurę wydechową, ja już biegłem w kierunku wody rozejrzeć się co zacz. Dobrze jest, siedzą miejscowi ... idzie węgorz. To był najpiękniejszy widok i melodia dla mych wędkarskich zmysłów.

Ciężko było wytrwać do następnego dnia, by po rocznej absencji móc ponownie stanąć na brzegu jeziora i rozłożyć sprzęt. Tak było by najprościej, jednak najpierw czekało wielkie wyzwanie - pozyskać żywca. Tamtejsze węgorze wymyśliły sobie, że jedyną przynętą na którą się skuszą jest mała biała ryba, której w tamtejszych wodach było jak na lekarstwo. O połowie na miejscu nie było mowy, pozostawała jazda po dwóch innych jeziorach Chodzieży i całodniowe latanie z podrywką by choć w bańce umieścić kilka rybek. Zasada była prosta, ten kto ma żywca - ten ma węgorze ... pewne jak w banku.

Wreszcie nadeszła ta chwila, siedzę nad wodą. Stanowisko sklarowane, ekwipunek poukładany ja należy, widełki umocowane w wodzie i pierwsza rybka na haczyk ciężkiej gruntówki z adoptowanego na tą okazję spinningu. Zestaw na solidną odległość wynosi pokaźniej wielkości spławik żywcowo - szczupakowy. Plum ... i całość ląduje w oddali na zielonkawej tafli jeziora. Jest ósma rano, na tyle chłodno by odparować  pośpiech w taszczeniu sprzętu i gorączkę przygotowań. Na tyle ciepło, by każda kolejna godzina rozgrzewała nie tylko wiosenne powietrze ale też wędkarskie emocje.

Wygodnie rozparty na turystycznym krzesełku napawam się chwilą. Kłopoty dnia codziennego zostały gdzieś daleko. Przez wiele nadchodzących dni mogę jedynie raczyć się wiosną, widokiem wody i spoglądać na wielkie biało-czerwone spławiki, poniżej których rozciąga się płytka lecz tajemnicza toń jeziora. Jedyne pytanie brzmi - nie czy a kiedy będzie pierwszy węgorz. Patrzę na zestaw sąsiada, gdy nagle jego spławik rusza, patrzę na mój on też zdaje się zmieniać miejsce na wodzie. Może wolniej, mniej zdecydowanie ... za chwilę równie energicznie pokonuje metry. Teraz nadchodzi najlepsze, żyłka spada nieodwołalnie ze szpuli kołowrotka nakazując rozwagę i cierpliwość. Ryba z impetem odpływa gdzieś w granicę widoczność kolorowej bojki. Ta na przemian sunie po wodnej powierzchni, by za chwilę kolejne metry pokonać tuż pod lustrem wody. W takich chwilach w oliwkowej toni z trudem można dostrzec jej ruch, jednak żyłki nadal ubywa a upływający czas z każdą  minutą upewnia o zdobyczy. Teraz, teraz ... kabłąk w dół i zacięcie ... ech, siedzi. Potężny opór oznajmia rybę a solidny kij spinningowy ugina się jak uklejkowy bacik pod okazałą płcią.

Początkowo tylko ciężar, bliżej brzegu już wyraźnie szarpnięcia by na koniec widok zapierającego się węgorza, który wykonując wężowate ruchy zdaje się cofać ku głębinie. Potężna i silna metrowa ryba, gruba jak przedramię, która wyślizgnięta na brzeg nie daje za wygraną. Choć w sadzyku zostały tylko trzy uklejki, do końca dnia woda obdarzyła mnie jeszcze dwoma węgorzami, które południową porą zagościły na moich zestawach. Kolejne dni, kolejne węgorze, czasem tak wielkie inny razem mniejsze, jak w zegarku gdy promienie słońca zaczynały rozświetlać jezioro Strzeleckie. Po kilku podobnych sezonach ten był ostatni, gdy los rzucił mnie w inne strony. Pewnie powinienem żałować, jednak wolę by w pamięci zostały takie chwile niż powrót po latach nad tą wodę i wielkie rozczarowanie ... dla mnie, tam nadal żyją ogromne węgorze żerujące w majowym słońcu.