Przyjaciel


Tekst i zdjęcia: Kazimierz Żertka

Tak. Znamy się już rok - jak ten czas leci. Szybko leci. Czasem odnoszę wrażenie, że im człowiek jest starszy, tym czas szybciej umyka. Czy rok znajomości to już przyjaźń, czy może tylko zauroczenie? Sami osądźcie.

Początek jak to zwykle bywa, nie był łatwy. Opowieści znajomych z reguły trochę ubarwiają rzeczywistość i tak też mogło być w tym przypadku. Pierwsze wrażenie - delikatność, nawet można by przekornie powiedzieć - zniewieściałość. Kruchość jakby choinkowej bombki a przecież mieliśmy się razem zmierzyć z wyzwaniem zarośniętych rzeczułek pstrągowych. Kto łowił kiedykolwiek w rzece typu górna Łeba ten wie o czym piszę i wie również, że dobry przyjaciel to połowa sukcesu. Taki pewny, nieodpuszczający, na którym jeśli zachodzi potrzeba - można się wesprzeć a i pomoże odgonić ujadającego psiaka. Byłem pełen obaw podczas naszej pierwszej pstrągowej wyprawy. Czy podoła? 

Już na wstępie zaskoczył mnie swą elastycznością, jakby w pewien sposób odgadywał moje myśli. Z godziny na godzinę nieco mężniał w moich oczach. Czy było to podlizywanie się starszemu koledze? 

Pogoda tego dnia nie rozpieszczała, wiało. Pochmurny, mglisto-siąpiący poranek na początku lutego. Ni to zima, ni to wiosna, woda ciemna, ołowiana, podniesiona, leniwie przesypująca piasek i zbutwiałe liście od burty do burty. Rozpoczęliśmy na ostro, od ślajzura i pijawki. Parę trąceń i cała masa zaczepów, sporo nerwowej szarpaniny, jakby ktoś, ot tak złośliwie pozastawiał pułapki. Z ulgą wstąpiliśmy do leśnego odcinka gdzie zawsze było trochę przytulniej, pomimo urywanego szumu wiatru w koronach bezlistnych drzew i chlupotu błotnistych kałuż pod nogami. Rzuty jednak z uwagi na brak wiatru były łatwe, sprawiały przyjemność. Można było się zatracić, zjednoczyć w jeden nerw: przynęta - linka - wędka.

Miło było na niego patrzeć, jak zwiewnie rzuca i jak z każdym drgnięciem oddaje ruch streamera w głębinie. Pewne przytrzymanie zlało się z zacięciem. Wędka przeszła z akcji szczytowej w tężejącą z każdą chwilą parabolę, bo i ryba była słusznych rozmiarów. Mimo bezzadziorowego haka tęczak nie dał rady wytrząsnąć przynęty. Piękny, zasiedziały, srebrzysty uciekinier wypasiony na tutejszych tłuściutkich kiełbiach. Podebrałem. Uśmiech sprawił, że w ten posępny, ponury dzień na chwilę niemal zaświeciło słońce. Obaj poczuliśmy, że się sprawdził, że pokazał, na co go stać! Że potrafi!. Przyznaję, że zadziwił mnie. Mimo pierwszych wątpliwości, polubiłem go. Staliśmy się nierozłączni.

Przyszła wiosna, rozmarzenie. Podziwiałem jego lekkość mokrej muchy pośród rozkwieconego jestestwa. Pierwsze jętki, chruściki. Sucha mucha? Mimo pewnej ociężałości dawał radę. Poznałem się na nim. Nie był stworzony do suchej muchy, ale nie odstawał. Dla laika był porównywalny z najlepszymi. Rzucał książkowo. Jednak przyznaję, że mokra mucha była jego żywiołem... tu wyprzedzał wielu. Mistrzostwo urzekające, a szkoda, bo technika na pewno niesłusznie zaniedbana. Jest jednak w tym okresie - bezkonkurencyjna. Ćwiczy oko, słuch i szybkość. Uczy dokładności, staranności, wprawia rękę i przywraca szacunek do muszkarstwa. 

Można by przekornie napisać, że to nie sztuka wejść z nimfą rybie na głowę i ją złowić. Nasza nonszalancja wzięła się poniekąd z połowu lipienia. Pstrąg został na tyłach, otoczony z racji nielicznego występowania aurą tajemniczości. Ktoś kiedyś stwierdził, że łatwiej jest złowić pstrąga niż lipienia, ale nauce połowów pstrągów poświęcić należy o wiele więcej czasu. Może dlatego, że przypisana pstrągowi sztuka związana z mokrą muszką też nosi w sobie tajemnice?




Lato rozleniwia, prawda? Tegoroczne lato wręcz roztapiało najtwardszych. Ciepła woda zachęcała, ale co najwyżej do zabawy z krasnopiórkami czy okoniami na granicy trzcin. Lekkie, delikatne zestawy z wygodnej łódki, czy też bezpośrednio z wody nie robiły na nim żadnego wrażenia, również kruche pyski okoni nie sprawiały żadnej różnicy. Był na swój sposób bezkompromisowy, nawet w starciu z podrośniętym szczupakiem. Jeszcze tego nie wiedział ale wtedy przygotowałem dla niego najtrudniejsze wyzwanie. W tym starciu niejeden już poległ. Nie każdy jest stworzony do takiej próby sił. Dotychczas udowodnił, że znieść potrafi wiele, że ze zniewieściałego chucherka stał się męski ... ale czy gotów jest być żołnierzem sił specjalnych?




Brzana. Tu żarty się kończą. Przypon rzadko schodzi poniżej 0.18 mm. Tu jest gruby nurt, gruby zwierz i najczęściej trudna, nieustępliwa walka. Osobiście już dawno pokochałem brzany, niedługo nasza znajomość nabierze wymiaru pełnoletności. Wielu znajomych, przyjaciół odpuściło. Bo łowienie to trudne, wymagające specjalizacji przynęt, metod, sprzętu, często okupione nadwerężeniem zdrowia czy ekwipunku. Martwiłem się o niego. Podjął jednak rękawicę. Oboje stanęliśmy w nurcie.

Panująca tegoroczna niżówka poddała w wątpliwość wiele kanonów połowu brzany. Zupełnie nietrafione były imitacje raków, zaś o dziwo powróciły do łask imitacje hydropsyche czy też widelnicy. Niezłe były imitacje białych robaków i czarne nimfy imitujące drobne pijawki. Mimo wszystko - działo się. Połowy rozpoczęliśmy delikatnie, zresztą samo szukanie brzan było niezłym wyzwaniem. Rozbrykane 50-tki, mimo mojego sceptycyzmu nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. Za to pewnego dnia mnie rozczulił.



Brzana była rosła, silna, całe 77 cm mięśni. Zaskoczył mnie swoją "zimną krwią". Był wyważony lekkością i ufny siły swojej paraboli. Nie stękał, nie "leciał na pysk", nie udawał "zmęczonych rąk". Był w tym magicznym momencie jednym żywiołem z rybą! Szara myszka stawała się diamentem. Kupił mnie tym! Już wiedziałem, że znalazłem przyjaciela na dobre i złe, że pójdzie ze mną w najtęższe chaszcze i zawsze da radę!

Jesień była przedłużeniem lata więc i polowanie na brzany trwało w najlepsze. Kolejne ryby tylko doskonaliły doskonałość ale czekało nas jeszcze jedno wyzwanie. Też trudne ale wymagające zupełnie czegoś innego. Brzany już odpuszczały, schodziły na zimowiska, brały coraz rzadziej. Częściej za to przyłowem były lipienie.




Powiecie: Lipień?! A co to za wyzwanie? Wszak to ryba towarzyska, łatwa! Może i tak, ale np. na Sanie. W moich polsko-czeskich łowiskach połów już tak prosty nie jest. Lata praktyki wskazywały ciężką nimfę jako siatkę na ryby i poniekąd wciąż tak jest. Jednakże można zauważyć, że jak każde zwierzę lipień też się uczy i o ile wczesną zimą (o ile przepisy na to pozwalają) faktycznie grubego lipienia najłatwiej złowić właśnie na dolną nimfę, to już w szczycie sezonu najskuteczniejsza jest lekka nimfa pod prąd. Od zawsze sprawiała mi wiele radości i przynosiła mi piękne ryby.


Także teraz przyjaciel, bo tak go już chyba mogę nazwać, dawał radę a nawet wyróżniał się i wyraźnie kpił wraz ze mną z tzw. "antenkowców" Współczuliśmy obaj szczerze muszkarzom noszącym po dwie a nawet, jak co poniektóre "kombajny" po trzy rozłożone muchówki. Ta presja czasu zabija, zwłaszcza gdy rozplątuje się splątane zestawy! Obaj uznaliśmy, że nasza uniwersalność jest bezcenna. Muszkarstwo to przecież nie tylko zacięta ryba, to cała ta otoczka, klimat, światopogląd wręcz, wielowymiarowość doznań.

Tak minął nam rok. Czy to przyjaźń czy zauroczenie? 
To już przyjaźń na długie lata. Poznajcie mojego przyjaciela: to muchówka EGO 2+1

Wędki jednoręczne EGO 2+1 (RD-DA9056)

Pozdrawiam! 
Kazek Żertka