Quo vadis

Wiele już napisano o socjalistycznym współzawodnictwie w połowie ryb, które dziś zwane jest sportem muchowym. Może już czas powrócić do miejsca i czasu, gdzie połów ryb jest relacją człowieka z rzeką oraz jej mieszkańcami. Dopiero wtedy można zrozumieć czym jest wędkarstwo i na czym polega wędkarski sukces. Choćby dzień obdarzył jedną rybą, a choćby żadną ...

Powracam z Wami do takich chwil, razem z Kazikiem Żertką, który swe myśli, wspomnienia oraz emocje kreśli piórem, oddając czytelnikom opowieść o Redzie. Nie bez znaczenia jest też zdjęcie z 1985, gdzie Kazik z synkiem na plecach przemierza brzegi rzeki. a raczej płynące z niego przesłanie ... skąd przychodzimy, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Niech na to pytanie odpowie sobie każdy wędkarz muchowy, zanim rozpocznie bieg po rzece w poszukiwaniu setek ryb, punktów i poklasku gawiedzi. (tyle od redakcji).

"Reda"   ...  Jak zmierzyć się z tą rzeką? Rzeką, która wciąż i o każdej porze roku, jest przepełniona tajemnicą?

Dawno temu, w latach osiemdziesiątych, poświęciłem jej pięć lat swojego życia. Trudna to była miłość. Często nieodwzajemniona, o wielu obliczach. Lipienie z łąkowego odcinka tej rzeki (w okolicach wsi Zamostne, powyżej jeziora Orle) już wtedy obrosły legendą. Tamta twarz Redy była rozświetlona słońcem, sytością i obfitością. Cudownymi, zaczarowanymi chwilami suchej muchy. Wciąż mam przed oczami te półmetrowe lipieniska, ze wspaniałymi, falującymi majestatycznie grzebieniami płetw grzbietowych, podnoszące się do muszek, kupowanych wtedy na Świętojańskiej w Gdyni. Wędkowanie przypominało podchody, przyjacielem był każdy krzaczek czy wyższa kępa traw i czasem - nie śmiejcie się - wycinało się wnęki w szpalerze krzewów, by skutecznie podać muchę żerującej rybie. Ten czas, spędzony nad górna Redą, już nigdy nad żadną rzeką się nie powtórzył. To wszystko wciąż tkwi we mnie i mimo, że tamten świat już nie powróci, jestem szczęśliwy, że mogłem go wtedy poznać.

Druga twarz Redy to deptak miejski Wejherowa. Pomimo, że już w tamtych czasach łatwiej było przyciąć schodzone ciuchy czy dziurawy garnek, to jednak dla cierpliwego muszkarza Reda potrafiła być bardzo hojna. Zapytacie, dlaczego? Wtedy zarówno sprzęt, jak i metody muchowe, były nieznane i przez to trudne, za to spinningować mógł każdy. Pamiętam, jak na którymś z zakrętów poniżej Śmiechowa, zobaczyłem na drzewie"dziwne" muchy, poświęciłem wtedy wiele, żeby je mieć. Długo się im przyglądałem, jedną to nawet rozebrałem ... i doznałem olśnienia. To była tzw. makrelka.


Tak właśnie wsiąkłem w muszkarstwo na dobre. Potem po drodze był klub "Pstrąg" z Gdańska. Stało się. Dzięki niewinnej przynęcie, z dnia na dzień, rzeki pokazały swoje podbrzusze. Chyba wszyscy wtedy łowiliśmy za dużo. Czyściliśmy dno, sami doprowadzając do zachwiania delikatnej równowagi. Okolice cementowni, czy mostu szpitalnego jak również tzw. "działki", to znane mety tamtych czasów. Były półtorakilowe potoki, były tłuste tęczaki i wisienki na torcie, czyli lipienie. Były.

Chciałbym tu jeszcze wspomnieć Bolszewkę, rzekę, która była mekką lipieni. Cudna, choć niemiłosiernie zakrzaczona, dało się tam nałowić po uszy. Myślę, że jak Reda, tak i Bolszewka, w latach osiemdziesiątych nie wytrzymały niestety wędkarskiej presji, tuczarni pstrągów, kłusownictwa i zanieczyszczeń.

Trzecia twarz Redy - kanałowa, uregulowana rzeka, która w tamtym okresie stała się, z nudnej i monotonnej, prawie pępkiem świata. Wszystko dzięki morskiemu tęczakowi, który, spasiony na bałtyckim wikcie, bardzo chętnie lubił dokazywać na tym odcinku. To było jak manna z nieba, ryby o których można śnić. Niektórzy jeżdżą za nimi na Alaskę czy Kamczatkę, a pomyśleć, że takie okazy były w naszej Redzie. No i powiedzcie, jak tu mierzyć się z ta rzeką.

Jednak przyszedł ten czas. Po dwudziestu pięciu latach wróciłem. Nie sam. Z przyjacielem. Teraz on, jak na dłoni, pokazywał mi swoją Redę. Dopisywał ją swoim komentarzem. Dziś to miejsce tęczaka i troci. Dla mnie jednak to już inna rzeka. Przedzierając się nad jej brzegami, odniosłem wrażenie, jakby skurczyła się w sobie, jakby wstydziła się tego co jej zrobiono, jakby chciała już na zawsze zamknąć swoje brzegi przed oczami chciwych ludzi. Domy coraz bardziej dochodzą do jej brzegów, depczą jej po piętach całym tym zurbanizowanym światem. To smutne, ale która z rzek ostała się nam, wszechwiedzącym i wszechmogącym?

Jest jednak tu i teraz.
Ja, Przyjaciel i Rzeka.

Zagłębiamy się w gąszcz powojów i pokrzyw. Docieramy do rzeki. Pomocna dłoń i zimna, jakże znajoma, obręcz nurtu ściska pas. Pierwsze rzuty, pierwsze wyuczone latami doświadczeń czytanie układu nurt-dno. Jest pięknie i znajomo. Zapach rzeki i świtu. Ulotność chwili. Pierwsze przedzierające się promienie słońca. Rójka maleńkich chruścików. Niepodobna dobrać imitację, zresztą nie widać powierzchniowego żerowania. Przyjaciel zachwala swoje przynęty. Wiem jednak i czuję, że sam dam radę i zmierzę się po swojemu z legendą tamtych lat. Skupiam się, ale to nie wychodzi, wracają stare obrazy, migawki zakurzonej pamięci. Uporczywe, jakby natłokiem chciały przywrócić nieistniejącą przeszłość. Nagle czuję branie i spóźniam się z zacięciem. Przerwa. Parę ostrożnych kroków i zmiana stanu skupienia. Pierwszy lipień krótki, ot, maluszek, nawet dziwię się, jak zdołał poradzić sobie z moją imitacją. Kolejne kroki w głąb zakrętu, na jego końcu widzę podmyte drzewo; zawsze na Redzie w takich miejscach jest wymyty dół. Muszę uważać na piaszczyste dno, tu jednak czuję żwir. Jest dobrze. Zmieniam nimfy i wreszcie wiem, że dobrze płyną. Znów niepewne branie. Inaczej ustawiam się względem dołka, by lepiej prowadzić imitacje. Wreszcie. Zacinam lipienia w tempo. Pięknie walczy. Po chwili mam go przy sobie. Jest śliczny. Cudny. Właśnie tak zapamiętałem legendę. Widzę uśmiech Przyjaciela. Jakże to piękne! Potrafić się cieszyć z czyjejś radości. Któremuś z nas wyszło. Lipień wraca do dołka pod brzegiem.

Dzień wstaje pełną gębą uśmiechniętego słońca. Zmieniamy miejscówki, łowimy dalej. Jednak ten moment, chwila, kiedy znów wyholowałem lipienia z Redy, pozostanie na zawsze. Tak, jak uśmiech Przyjaciela. Dziękuję Ci Arturze.

Pozdrawiam
Kazek

Od redakcji: To nie tylko sentymentalna opowieść, to również przekaz jak dużo musimy dziś rzekom dać od siebie. Nie tylko brać, nie oglądając się na ich współczesną kondycję. To nie czas na igrzyska, to pora pracy u podstaw na rzecz ich dobrostanu. W rozumieniu naszych statutowych powinności, nie zawody wędkarskie winne teraz zaprzątać umysły działaczy, oraz przychodzącego po nas pokolenia wędkarzy ...