Reda ... początek sezonu


Pisze o tym czego doświadczyłem, widziałem i słyszałem. Nie oznacza to, że obraz zdarzeń mógł być nieco inny. Tym razem wybór miejsca na inaugurację sezonu padł na odcinek prawie przyujściowy, czyli od ostatniego mostu aż do Rezerwatu Beka. Godzina 7.00 rano na parkingu przy rurach lub jak kto woli przepompowni, zaledwie cztery samochody, licząc z moim. Oczywiście jeszcze ciemno. Spotykam dwóch kolegów, wytrawnych łowców troci. Chwilę rozmawiamy o wynikach ubiegłego sezonu, łypiąc okiem na dziewiczą rzekę. Wygląda nieźle, woda nieco podniesiona, zatem z entuzjazmem ruszamy trzyosobową grupką w dół rzeki a przed nami puste brzegi. Już po chwili rozdzielamy się, bo każdy dłubie w miejscach sobie znajomych. 

Już na kilka a może kilkanaście dni przed sezonem rosły mity o fenomenalnym stanie rzeki oraz niezliczonych potencjalnie trociach, za sprawą cofki wód Bałtyku i sprzyjających wiatrach, które miały skłonić ryby do wejścia w rzekę. Przynajmniej tak wyglądały prognozy na telefonicznych łączach i w siedzibie naszego koła. Tym bardziej, że przygotowując się do zdjęć wodnego ptactwa w samym rezerwacie Beka, w sprawie stosownego zezwolenia zadzwoniłem tuż przed Świętami do RDOŚ w Gdańsku. Tam też przekaz był optymistyczny pod względem stanu Redy, bo ścieżki rezerwatu według wiedzy urzędników były solidnie zalane, co mogło sugerować wpływ wód morskich. Mój optymizm był jednak bardziej tonowany obrazem z mojego okna, bo od tygodni obserwowałem wiatry jedynie z kierunków zachodnich, choć niezwykle porywiste. Wszystkie te symulacje i tak miała ostatecznie zweryfikować woda w dniu 1 stycznia.

Jako pierwszy z niewielkiej grupki doszedłem do granic rezerwatu, idąc absolutnie nienaruszoną rzeką, przynajmniej w tym dniu. Poderwałem do lotu zdziwioną moją obecnością czaplę i parkę uhli, ptaków raczej ostrożnych. Niestety troć na zero. Droga "do", była dość komfortowa bo wiało w plecy. Natomiast powrót do samochodu to koszmar bo pod zimny, porywisty wiatr. Dawno tak mi nie owiało głowy. mimo futrzanej z nausznikami ruskiej czapki. Wracając spotkałem wspomnianych kolegów, którzy bardziej cierpliwie obławiali rzekę ... też na zero. Na parking dotarłem ok. godziny 10. W tym czasie przybyło kilka samochodów, ale bez szaleństwa. Porównując frekwencję ubiegłych sezonów, można powiedzieć, że dziś na Redą było pusto. Chyba dosłownie, gdy uwzględnić niezłowione ryby. Na koniec zajrzałem na chwilę poniżej jazu. Tam oczywiście wędkarze chodzili sobie po głowie, jednak pierwsi schodzili już z wody o kiju o godzi. 11. Z doniesień wynikło, że padły trzy hodowlane tęczaki wielkości patelni i jeden srebrniak ok. 70 cm., który uratował sobie życie zgrabnie wypinając się ku rozpaczy łowiącego. Ostatecznie dzień można podsumować ... i po co takie inwestycje.

Na szczęście nie mogę tego powiedzieć o doposażeniu fotograficzny, bo co raz chętniej zamieniam wędkę na aparat. To doskonały sposób by w czynnie i aktywnie wykorzystać okres zimy i wiosny, fotografując przyrodę w miejsce pogoni za rybami, których już chyba nie ma. Choć danina dla PZW coraz wyższa (na sport).