Dorsze łowić trzeba umieć


Port w Łebie, jednostka pływająca "Hydrograf", kolejny rejs na dorsze i nowe doświadczenia. To była ciekawa i niezwykle pouczająca wyprawa, której towarzyszyła zmienna pogoda, nieoczekiwane spotkania z morskimi rybami i nauka pokory wobec poczytywanej jako prostą, metody połowu dorszy. Dla porządku rzeczy słów kilka o samej łodzi i załodze. Hydrograf jest jednostką niezwykle wygodną dla wędkarzy a niskie burty i spore odległości między stanowiskami dają wiele miejsca dla swobodnego wędkowania, lądowania ryb i sprzyjają unikaniu plątania zestawów z sąsiadami, w czasie powolnego dryfu. Zaletą, o której mieliśmy się przekonać są  wysokie barierki pozwalające pewnie opierać się w czasie dużych przechyłów łodzi. Załoga to czteroosobowy zespół ludzi niezwykle pogodnych, przyjaznych i pomocnych a co ważniejsze, znających swój fach i oczekiwania wędkarzy.

Nasz rejs przypadł na okienko pogodowe, które w niedzielę uraczyło nas gwałtownym spadkiem temperatury z blisko 40- sto stopniowych upałów poprzednich dni, do znośnych 25 st. C, w dniu wędkowania, lecz dopiero w godzinach południowych. Do tego deszcz, który był naszym udziałem do porannych godzin i jeszcze zwykle obecny wiat na morzu - czyli było zimno. Takie warunki wielu kolegów zaskoczyły, przekonanych, że w morze można wyjść w plażowych spodenkach. Kiedyś już o tym pisałem uprzedzając, że cokolwiek mówią prognozy pogody, jakkolwiek oceniamy warunki pogodowe w Waszym ekwipunku muszą znaleźć się ciepłe ciuchy i kurtki. Weterani morskich wypraw wiedzą o tym doskonale i nie cierpieli a okazjonalni wędkarze z grupy turystów szczekali zębami.




W drodze nieco bujało więc lepiej było raczyć się świeżym, choć zimnym powietrzem a jak widać patenty na przetrwanie długich godzin przelotu na łowisko bywają oryginalne. Hydrograf nie jest łodzią wolniejszą od innych jednostek z Łeby, jednak dorszy trzeba już szukać daleko od portu. W tym miejscu potencjalnych malkontentów uprzedzam, że choć rejs trwa 10 godzin, z tego niespełna 6 godzin przypada na samo łowienie. Tą niedogodność rekompensuje wiedza i umiejętności szypra, który po osiągnięciu rybnego łowiska sprawnie wykonuje niezliczone napłynięcia, praktycznie jedno za drugim na niewielkim obszarze wybranego akwenu. 

Ta relatywnie niewielka strefa pozwala ocenić czym dorsze  akurat się posilają a po analizie zawartości żołądków pierwszych ryb skutecznie dobrać przynętę na resztę dnia. Pomijam wagę pilkerów, która zależnie od dryfu niejako sama się wyznacza. Tego dnia ryby żerowały na śledziu, czyli prym wiodły pilkery imitujące barwą i kształtem naturalny pokarm.



Z lewej strony na dole powyższego zdjęcia widzicie naklejone dwa paski na barierce. To zaznaczony obecny wymiar ochronny dorsza - 35 cm, który poleceniem szypra musiał być rygorystycznie przestrzegany. To rzadka praktyka podczas rybołówstwa rekreacyjnego i nieczęsto spotykana na innych łodziach. Takie oznaczenia wyznaczono przy każdym stanowisku wędkującego. Również w myśl nowego rozporządzenia ministra łowić można na jedną przynętę, zatem wybór był trudny czy pilker czy przywieszka, bo wiele dorszy tego dnia wypchanych było do bólu pchłami morskimi.
Zasadnicze zmiany w połowach dorszy - rozporządzenie ministra w sprawie sposobu wykonywania rybołówstwa rekreacyjnego


Zdjęcie morskiej pchły, zawartość treści pokarmowej dorsza złowionego podczas wyprawy  Uwaga na pchły z sierści sarny

Mimo tych jednostkowych, pokarmowych obserwacji dorsze są niezwykle chude i nawet te wymiarowe nie stanowiły atrakcji wędkarskiej a tym bardziej kulinarnej bo to sama skóra i ości. Zatem, niezależnie od prawnego stanu zagadnienia, nie warto łaszczyć się na małe sztuki. Tym bardziej, że łowiska Łeby są relatywnie płytkie a uwolnione ryby z racji niewielkiej różnicy ciśnień sprawnie odzyskiwały kondycję, ochoczo schodząc  w głębiny.

Mamy taki stan rzeczy - krótki pobyt w łowisku, ograniczenie w stosowaniu ilości przynęt i przestrzegany wymiar ochronny ... jak zatem nałowić dorszy, szczególnie, że nie obowiązują limity ilościowe. Jak się okazuje prowadzenie pilkera w pionie z punktu A do B, przez szarpanie i podskakiwanie w pobliżu dna nie jest na niego sposobem, choć większość tak łowi narzekając przy tym, że wyniki są słabe. Przy okazji dostaje się szyprowi  ... a to za krótko w łowisku, a to źle napływał, a to wybrał niewłaściwy akwen. Zwykle i mnie towarzyszą podobne oceny, jednak ostatnia wyprawa raz na zawsze wyleczyła mnie z takich dylematów. Choć złowiłem sporo ryb, podobnie jak standardowo łowiący koledzy, to jednak prawdziwej nauki udzielił nam syn szypra, który podczas rejsu czynił honory pomocnikach.

Niezwykle sympatyczny i uczynnych człowiek, który służył natychmiastową pomocą w wszelkich kłopotach wędkarzy, szczególnie przy rozplątywaniu zestawów, których było naprawdę sporo przy silnym dryfie tego dnia. Nie zaniedbując ani na jotę sowich obowiązków znalazł czas na wędkowanie, podczas którego złowił trzykrotnie więcej dorszy niż każdy z nas. To jakiś wędkarski Midas, który każde wypuszczenie pilkera zamieniał na rybę, w czasie gdy my pociliśmy łowiąc mało skutecznie. Co ciekawe, część wędkarzy próbowało podpatrzeć i naśladować jego ruchy, stosując podobną przynętę jednak bezskutecznie - ja również, by ostatecznie wrócić do swoje klamki uznając, że się poddaję i dużo przyjdzie mi się jeszcze uczyć. 

Jak widać dorsz to wcale nie głupia ryba, która natychmiast połknie kawałek połyskliwego żelastwa tylko dlatego, że pomachamy tym prze rybim nosem. Trudno nawet opisać a tym bardziej wytłumaczyć ten rodzaj ruchu jaki nadawał pilkerowi, zatem pozostaje wam wyprawa Hydrografem i osobiste obserwacje umiejętności kolegi.


Miałem i ja swoje pięć minut w postaci nieoczekiwanych morskich przyłowów. Pierwszym zaskoczeniem była belona, która uderzyła w pilker gdy opuszczał lustro wody. Jednak nie trafiła w kotwiczkę a spory pilker utrudnił zacięcie, szczególnie że wszytko odbyło się w ułamku sekundy. Natomiast kolejna ryba była już moja ...


Makrela ... pokusiła się na dużej głębokości, praktycznie tej dorszowej. Spora ryba uwzględniając skalę widocznego największego kołowrotka z serii morskiej Okumy. Możliwość przyjrzenia się temu gatunkowi "na żywo" była ciekawym doświadczeniem, bo choć to ryba popularna w domowej diecie, jednak w Bałtyku nieczęsto gości na wędkarskim zestawie.


Niekończące się godziny powrotu z łowiska, zmęczenie długim dniem, który z dojazdem stanowi nieomal dobę oraz skutkami walki ze słabością żołądka, błędnika, czynią widok portowych główek szczególnie pożądanym. Wracaliśmy obtłuczeni obijaniem się o barierki, gdy spore fale z trudem pozwalały trzymać się w pionie. Choć w takich chwilach rodzą się pokrętne myśli ... to był ostatni raz, to pierwsze kroki po twardym gruncie nabrzeża już kierują ku nowej morskiej wyprawie.